|
|
|
|
|
|
Nie Lip 07 2019, 21:14 | | Cmentarz Stary cmentarz w Tatarskoye nie jest szczególnie duży, bo i wieś do sporych nie należy. Składa się nań kilkadziesiąt alejek, z których spora część, znajdująca się najdalej od bramy wejściowej, jest mocno zaniedbana: rośliny zaczęły się już rozrastać, zasłaniając płyty nagrobne, poustawiane gdzieniegdzie ławeczki ani trochę nie zachęcają do spoczęcia na nich, w obawie przed przedwczesnym wybraniem się na drugi świat, a pomniki aniołów, których czas pozbawił twarzy, straszą miast dodawać otuchy. |
| |
|
Sob Lis 02 2019, 16:22 | | 25.10.1997 Dziś był wyjątkowy dzień, na który przypadało jedno z najważniejszych od zarania dziejów dla Słowian świąt – Dziady. Odbywały się w wielu miejscach na świecie, jednak te organizowane w niewielkiej wiosce Tatarskoye ulokowanej między Moskwą a Petersburgiem miały być największe. Choć ludzie gromadzili się już od zmierzchu, to cała uroczystość oficjalnie rozpoczynała się o północy, która wkrótce miała wybić na zegarze. Drewniany i niezwykle długi stół był pusty i czekał na to, aż uczestnicy Dziadów wypełnią go po brzegi; krytą banię rozgrzano i każdemu, kto do niej wchodził, pozwalała się oczyścić, podczas gdy ogromne ogniska zostały rozpalone i czekały na swoich strażników. Aby to jednak zobaczyć, należało przejść przez cały cmentarz, do najstarszej części, która prowadziła przez nierówny teren i gęste zarośla. Czym jednak byłyby Dziady bez poświęcenia się dla zmarłych? Na miejscu Guślarz już wyraźnie czekał – zapewne na swoich Wybrańców, którzy mieli czynić honory, pilnując najważniejszych miejsc podczas uroczystości, ale także na uczestników mających pomóc choćby samą obecnością w obrzędach. Nie patrzył jednak na przybywających gości, a gdzieś przed siebie, w przeciwną stronę niż wioska Tatarskoye, jakby usilnie chciał coś dostrzec w ciemności. - Zbliżają się. Czuję ich obecność – powiedział niebywale spokojnym głosem do Very Karamazovej, gdy tylko do niego podeszła na cmentarzu. – Kiedy dam odpowiedni znak, rozkaże pani tamtej grupie rozpocząć rzucanie czarów zabezpieczających. Choć Tatarskoye to w dużej mierze wioska zamieszkiwana przez czarodziejów, to żaden mugol nie może zobaczyć tego, co tu się wydarzy – stwierdził, zaczepiając Vasilyego i Helenę, aby wskazać, które z nich pilnuje danego ogniska. – Pod żadnym pozorem nie możecie dopuścić, by zgasło. Bez nich duchy nas nie znajdą. – W jego niskim, do tej pory spokojnym głosie dało się wyczuć napięcie. Dlaczego? Tego mogliście się tylko domyślać. Na samym końcu podszedł do Grishy i Lva, by przekazać im najważniejsze informacje: – Kiedy ostatnio zaglądałem do łaźni, wszystko było w porządku, ale muszą panowie regularnie do niej zaglądać. Kamienie powinny być regularnie podgrzewane i oblewane wodą, a żaden bannik nie może dostać się do środka. Jeden już się czaił w okolicy, dlatego musimy być ostrożni. – Po tych słowach podszedł do stołu, oczekując uczestników Dziadów, którzy poprzez zgłoszenie swojej obecności zobowiązali się do przyniesienia darów. Miał nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Wyraźnie też liczył obecność, gdyż nie chciał, by ktoś nie zdążył przed rzuceniem zaklęć ochronnych. Czekam na Wasze odpisy do 04.10 do godziny 22:00. Jeśli ktoś nie zdąży odpisać od razu, może jeszcze w kolejnej turze wspomnieć, że zdążył, ale potem zostanie mu co najwyżej spróbować przebić się przez barierę. Główna akcja podczas Dziadów będzie rozgrywała się na cmentarzu, jednak jeśli ktoś chce rozegrać coś przed północą, czyli oficjalnym momentem rozpoczęcia uroczystości, może skorzystać z dodatkowych lokacji takich jak cerkiew, główna ulica i las Tatarskoye. |
| |
Syrakuzy, Sycylia 31 lat medium błękitna bogaty celebrytka, skandalistka, klątwołamacz, astrolog, mecenas sztuki |
Sob Lis 02 2019, 18:20 | | Dziś duchy są ciche, spokojne; nie naruszają milczenia mojego poranka, nie domagają się uwagi, nie obserwuję ich – jak robię to zazwyczaj – snujących się po kątach rezydencji sylwetek, tak nikłych i nieuchwytnych, że wydawać by się mogło, że to tylko gra światła i cieni. Ale tuż pod skórą czuję, wiem: kraina umarłych pęka, gotuje się, burzy jak niespokojne morze. Wyjątkowo mi zimno. Nic nie mogą na to poradzić koce, ogień w kominku, grzaniec – choć dom jest dobrze zagrzany, z mrozu trzęsą mi się ręce. Chłód ten jednak jest znajomy – czułam go tysiące razy wcześniej. Promieniuje z wewnątrz, przyśpiesza mi oddech, mnie samą upodabnia do ducha, włóczącego się po korytarzach bez celu, zamyślonego, skupionego. Słyszę jego głos, raz czy dwa, wydaje mi się – echo głosu, silniejsze niż miesiąc temu. Nie wiem jeszcze, co mówi, ale wiem, że jest tutaj, już prawie tutaj jest. Jestem pewna: pojawi się. Nie wiem, jaki. Po śmierci, zwłaszcza tragicznej, ludzie się zmieniają. Trudno to przewidzieć. Przychodzę tutaj, twarz skryta w cieniu okolonego futrem kaptura peleryny, czarna wdowa. Na rękach wciąż czuję zapach ofiary, którą przed wyjściem złożyłam Welesowi i Plutonowi, choć umyłam je starannie. W koszu noszę dary, o które mnie poproszono; ustawiam je na stole, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Nie mam ochoty z nikim rozmawiać, nie chcę być zaczepiana. Jest głośniej i zimniej, im bliżej północy. Drżę, choć ubrałam się ciepło. Szum, podobny do szumu wody gotującej się w czajniku, ostrzega mnie: nadchodzą. W kieszeni peleryny wyczuwam różaniec. Przesuwam bezwiednie palcami po jego paciorkach i czekam, napięte mięśnie i mocno bijące serce. |
| |
Petersburg, Rosja 27 lat czysta bogaty za dnia właścicielka domu mody, w nocy zaś okultystka |
Sob Lis 02 2019, 19:02 | | Przyniosła te cholerne bliny i obwarzanki. Nie żeby nie szanowała zmarłych, nawet im udostępniła domostwo, zostawiła jedzonko i wzięła córki, aby uczestniczyły w pięknej słowiańskiej tradycji, tak innej od tej rzymsko-greckiej, ale jednak dzisiaj przyszła głównie w jednym celu - liczyła, że zobaczy cierpiącego po śmierci katusze Narcyza, który ją przeprosi, a jak się uda to będzie mogła pozwolić mu się męczyć jeszcze z rok. Ale pewnie nie, w końcu ludzie będą patrzeć jej na ręce. Ubrana była w najnowszy krzyk mody, a przynajmniej tak reklamowała swój najnowszy strój. Oczywiście jej dzisiejszy ubiór był utrzymany w żałobnych kolorach, jednakże sam krój był ekscentryczny. Kaloszki, spodnie dzwony, a także bluzka długa jak koszula nocna i od biedy mogąca robić za sukienkę, a na wysokości talii miała zapięty cienki pasek ze złotą klamrą - czyli pokazywała też ulubiony kolor swojej rodziny. Fakt, jedna krawcowa twierdziła, że tym nie zdobędzie światowych wybiegów, ale ona wiedziała swoje. Na ramionach, choć niezapięty, miała płaszcz z futra norek, aby zarówno zareklamować swoją nową linię modnych fatałaszków, jak i pokazać, że ją stać na takie drogie rzeczy, a jej mąż wcale taki biedny nie był. Bogaty też nie, ale poudawać, że było inaczej może. Jej córki były ubrane po prostu właściwie, bo uznała, że i tak pewnie się zabrudzą wywalając się podczas biegu albo zwyczajnie przewracając przez jeden z licznych dołów po drodze. Ona za to, w porównaniu do swych dzieci kroczyła jak matrona, z talerzem w jednej ręce i z pakunkiem w drugiej. Pierwsze co zrobiła po dotarciu to oczywiście odstawienie jedzenia na stół oraz kiwnięcie guślarzowi głową na przywitanie. Potem szukała sobie miejsca - koniecznie z tyłu, by duch męża w razie czego za szybko jej nie zauważył. Póki co w oczy rzuciła jej się zamiast znienawidzonego ducha zahukana Hersilia. Biedaczka! Nie wyglądała najlepiej. Eva zawołała Fojbe i Hilajrę, aby z nią podeszły do przyjaciółki. Od kiedy ich mężowie umarli nie musiały się kryć za bardzo ze swoją przyjacielską relacją. - Dziewczynki, przywitajcie się z ciocią - zachęciła je, choć wzrok pokazywał, że się zatroskała stanem kobiety. Nie chciała jednak podejmować tematu przy nich. |
| |
Samara, Rosja 22 lata błękitna majętny studentka kursu prawniczo-administracyjnego (IV rok) |
Sob Lis 02 2019, 19:17 | | Zjawiła się wcześniej, niż powinna, ale pozostanie w domu zwyczajnie nie wchodziło już dłużej w grę. Niezależnie gdzie by przysiadła i czym nie spróbowałaby zająć myśli, te wciąż przyciągane były ku "drugiej stronie". Tezy, jakoby po śmierci każdego czekał względny spokój, były zupełnie kłamliwe - zmarli zdawali się okropnie zniecierpliwieni, jak zawodnicy w blokach startowych czekający na odpowiedni znak. Zbyt wielu pragnęło już w tym momencie nawiązać kontakt z żyjącymi, by jakiekolwiek medium było zdolne do odpoczynku przed wydarzeniami mającymi dopiero nadejść. Pozostawało jedynie przygotować się do nich i ruszyć na miejsce, przedzierając po drodze przez zarośla i klnąc pod nosem na nierówności terenu. W końcu blondynka znalazła się jednak na miejscu, szczęśliwie nie zaliczając po drodze żadnego bliższego spotkania z cmentarną ziemią. Kobieta wydawała się jakby wyprana z kolorów. Bladość, na ogół przepędzana nieco nakładanym na policzki różem, królowała dziś na jej twarzy, zagarniając również wyjątkowo pozbawione pomady usta. Jasne włosy pozostawione zostały luzem, jakby brakło czasu lub energii, by ułożyć je w kolejną schludną fryzurę. Czerń królowała tak w makijażu okalającym oczy, jak i w wybranym na tę okazję ubiorze. Żaden inny kolor nie znalazł dla siebie miejsca w jej stroju, nadając całości dość żałobnego wydźwięku, jakże pasującego do okazji. Niektórzy może byli w stanie pozwolić sobie na niepoprawny optymizm, licząc w duchu na spotkanie zmarłych ukochanych czy krewnych. Byli tacy, dla których była to okazja do pożegnania się lub wyjaśnienia sobie z nieżyjącymi bliskimi paru rzeczy. Dla Karamazovej oznaczało to wszystko kolejną wyczerpującą dobę, w której czasie dusze miały jeszcze silniej zaznaczyć swoją obecność i przyprawić ją w efekcie o zmęczenie czy ból. Gdzieś z tyłu głowy już teraz tlił się początek migreny. Na razie stanowił on jedynie delikatny ucisk, który nie daje jednak o sobie zapomnieć, składając cichą obietnicę uprzykrzenia życia na przestrzeni najbliższych kilku godzin. Nic nie miało być w czasie Dziadów proste czy przyjemne, ale nie mogła nikogo winić za ten fakt. Sama zdecydowała się tu przybyć, a do tego zgodzić na pełnienie jakże zaszczytnej funkcji wspierającej Guślarza. W zamian nie prosiła losu o wiele, liczyła jedynie, że dane jej będzie uniknąć niepotrzebnych awantur. Zwłaszcza te z udziałem własnych krewnych były czymś, czego wolała nie zaznać do świtu. Żyjąca rodzina potrafiła zaleźć jej za skórę, podobnie jak przodkowie, z którymi miała okazję kontaktować się w ciągu "zleconych" przez ojca rytuałów - dziś wszyscy mogliby odpuścić jej nieco. W odpowiedzi na słowa Guślarza jedynie skinęła głową, pozostając jeszcze przez chwilę na miejscu, nawet gdy mężczyzna zaczął rozmowy z kolejnymi uczestnikami. Jej spojrzenie zagłębiło się w ciemność, przesuwając się nieznacznie, ilekroć natrafiło na choć najmniejszy ruch. Trudno było określić ile razy zwiódł ją taniec księżycowego światła, a ile razy dostrzegła zarys faktycznych sylwetek, było jednak coś wciągającego w takim wpatrywaniu się. Powrót do rzeczywistości i czekających na nią obowiązków wymagał więcej wysiłku, niż sama się spodziewała, odniosła jednak sukces. Blondynka odwróciła się na pięcie, pozostawiając za sobą spektakl cieni, i dołączyła do Guślarza nieopodal stołu. Ręce skrzyżowała na piersi, czy to by przepędzić ogarniający jej ciało chłód, czy zamaskować odrobinę napięcie. |
| |
Chalcz, Białoruś 36 lat półkrwi przeciętny licencjonowany alchemik |
Sob Lis 02 2019, 19:37 | | Wilgoć wędrująca w powietrzu wraz z mgłą sunącą między płytami nagrobnymi lepi się zachłannie do martwych źdźbeł, opadłych liści chrzęszczących pod nogami, kamieni wyrastających z ziemi niczym kły kryjącej się pod nią istoty, ubrań i włosów. Czuję, jak nieprzyjemnie osiada mi na rzęsach, kosmykach opadających na skronie i skórze dłoni nieschowanych bezpiecznie do kieszeni płaszcza – bo zamiast skorzystać z prostego zaklęcia, zdecydowałem się po ludzku nieść przed sobą misę pełną świeżo przygotowanych pielmieni, jeszcze parujących, jeszcze ogrzewających mi ręce. Jeszcze – bo kiedy tylko znajdę się na miejscu, gdy przebrnę przez labirynt grobów, nic innego poza ogniskiem nie będzie miało dla mnie znaczenia: ani duchy i dusze zmarłych tłoczące się na zagospodarowanym na dzisiejszą ceremonię kawałku ziemi, ani widma żywych, może bardziej angażujących się w celebrację Dziadów. Mnie samemu nigdy nie było po drodze do zaprzątania sobie głowy podobnymi świętami, nie dla mnie świat umarłych, nie dla mnie świat kapryśnych, krnąbrnych bogów. W Koldovstoretz nie przykładałem wagi do właściwego celebrowania rodzimych tradycji, woląc kilka godzin zazwyczaj spędzanych przez moich rówieśników na błoniach i w pobliskim lesie, przeznaczyć na przebywanie w wyjątkowo wówczas cichej bibliotece na zgłębianiu tajemnic zupełnie odmiennej natury. Nie znaczy to jednak, że stałem się religijnym ignorantem – to niemożliwe w obecnych czasach, gdzie każdy z trwogą wita kolejny dzień z imieniem patronującego bóstwa na ustach. A mimo to cmentarz wydaje mi się dość oklepanym miejscem na świętowanie Dziadów i gdyby nie gorące namowy Oleny, do czorta wysłałbym otrzymaną od Arkadzieja Tanasevicha wiadomość, bezpretensjonalnie podważając jego kompetencje jako guślarza. Zostawiając na stole pielmieni i słoiczek soli, zgodnie z powziętym postanowieniem kieruję się w stronę buchających w grafitowe niebo płomieni i tańczącymi nad nimi perłowymi sylwetkami obecnych mieszkańców cmentarza. Na krótki moment w głowie zakotwicza mi się myśl, czy przyniesione dary na pewno wystarczą, by udobruchać duchy – Dziady Dziadami, ale naruszanie miejsca spoczynku nawet mi wydawało się co najmniej karygodne. |
| |
Larisa, Grecja 33 lata nieznana zamożny pośredniczka, najemniczka i dziennikarka |
Sob Lis 02 2019, 21:04 | | Rosja wpędziła ją w depresję w zatrważającym tempie. Była obca i śmierdząca niesprawiedliwością, ale przede wszystkim była surowo bezlitosna. W odsłanianiu przed Metaxą dziur w głowie betonie, które irytowały ją niemiłosiernie. Irytowali ją ludzie, irytowały ją zlecenia i tutejsze zwyczaje. I wiele innych rzeczy, którymi przykrywała sobie prawdziwe powody swojego stanu. Była przecież świetna w mydleniu oczu innym i sobie najwyraźniej też. Przyniosła oczywiście wszystko, czego od niej wymagano w liście, zapewne zrzucając przygotowanie ingrediencji na czyjąś nieszczęsną głowę. Łyżka dziegciu beczkę miodu popsuje, jedna z wielu informacji, które wyciągnęła o słowiańskich Dziadach, odstawiając w cholerę śmierdzącą łychę, na stolik, jak najdalej, snując się między grobami, niemalże wzroku nie podnosząc na zgromadzonych, chociaż powinna zachować stałą czujność, gotowa w każdej chwili odlecieć stąd w trzy diabły. Źle się czuła, psychicznie i fizycznie i nietrudno było jej zgadnąć, co mogło być takiego stanu powodem, chociaż niecierpliwym gestem odganiała jak natrętną muchę myśli o wypływających powoli konsekwencjach działań popełnianych systematycznie od początku lat osiemdziesiątych. Snuła się, krok za krokiem, grób za grobem, mimowolnie odnajdując drogę do znajomych pleców alchemika, jakby zasada ty za mną, ja za tobą żyła w pegazach na każdej płaszczyźnie życia. A może dotyczyło to tylko członków, dla których Pegasus jak płachta opadał na każdy właśnie życia aspekt, nie zostawiając zbyt wielkiego pola swobody. Wyciągnęła dłoń, dotykając przyłożniczej łopatki, zrównując krok z mężczyzną. - Jest nas tu za dużo, alchemiku. - Nas, wiesz o co chodzi, wiesz o czym mówię. Nas, nie ludzi. Pierwsze, czego nauczyła się o Rosji, to jej brak konsekwentności. Mentalność była naiwna, lekkomyślna, ludzie wychodzący z założenia, że wszystko popłynie swoim tempem, bez przeszkód. Przejmowali się błahostkami, stali na krawędzi i zupełnie nie zdawali się tego dostrzegać. Dziwni. Bardzo dziwni. Cofnęła dłoń, wpychając dłonie w kieszenie czarnego płaszcza. Ładnie dziś wyglądała, niecodziennie, zdecydowanie za bardzo na siebie elegancko, jakby nie na cmentarz się wybierała, a galę. Płaszcz, długi, co prawda miała pod samą szyję zapięty, ale gładko zaczesane włosy w staranny, niski kok, perłowo-złote kolczyki i burgundowe usta zdradzały że nie była to jej jedyna stacja tego wieczoru. Spojrzała w kierunku ognisk, zatrzymując się na chwilę, szukając wzrokiem miejsca dla siebie, ale pasowała tu jak pięść do nosa. Jak wszędzie zresztą. |
| |
Kaliningrad, Rosja 34 lata poświst błękitna bogaty urzędniczka-badaczka, Prikaz ds. Magicznej Fauny i Flory |
Sob Lis 02 2019, 21:54 | | Przygotowania do Dziadów nie zajęły Helenie długo. Niespiesznie zdążyła wszystko zorganizować, ogarnąć siebie i podarek, który miała przynieść. Wcześniej zdążyła umówić się z Piotrem, aby razem wyruszyli na obrzęd. Po pierwszym spotkaniu i liście, udało im się wymienić parę wiadomości, a także i raz czy dwa razy spotkać się na neutralnym gruncie bez konieczności spotkania z ich rodzicami. Sama Wrońska niespecjalnie zwierzała się Jolanie i Siemowitowi w związku z dłuższym spacerem z Romanovem. Byli ciekawi reakcji, chcieli od razu poznać wszystkie szczegóły i tematy, które zostały poruszone. Udało jej się ich zbyć. Egoistycznie zapragnęła zachować dla siebie takie niuanse. Znosiła jedynie westchnięcia Jolany, że córka niewdzięczna i niechętna do podzielenia się opiniami, podczas gdy Jolana sama wyraziła swoje zadowolenie z kolacji. Nie szczędziła przy tym uwagi o nagłym zniknięciu młodzieńców. W każdym razie, zanim Lena dotarła na cmentarz, postanowili z Piotrem pozwolić sobie na spacer - całkiem niespieszny i spokojny. Zażartowali, wymienili się uwagami i podejrzeniami co do tego, co może - a nie musi - wydarzyć się na cmentarzu. Wrońska przyznała, że choć na początku miała niemałą motywację i chęci do tego wszystkiego - do przygotowań, do pełnienia funkcji, tak gdyby mogła to zapewne od razu by zrezygnowała i pozostała w domu. Nie obawiała się, że Romanov przekaże to dalej. Może potraktuje to jako tajemnicę lekarską? Może narzeczeńską? Gdy Tanasevich już zarządzał, kto gdzie ma iść, gdzie stanąć i czym się zająć, Lena jedynie skinęła na potwierdzenie. Po ewentualnym i krótkim przywitaniu, skierowała się do "swojego" ogniska, raz jeszcze zerkając w stronę podarków, gdzie postawiła tatar. Miała obawę, że ten zaraz zleci i tyle będzie ze wszystkich przygotowań, które wówczas poszłyby na marne. Rozejrzała się niespiesznie po cmentarzu. Parę twarzy była w stanie skojarzyć, parę wcale, a parę nie wzbudziło jakiegokolwiek zainteresowania Wrońskiej, która w końcu swoją uwagę skupiła na ognisku. Niczym dziecko znalazła zabawę. Sięgała dłonią nad płomienie i odliczała moment, zanim zabierze rękę. Cicho, pod nosem. Nie musiała się martwić, że będzie jej zimno. Ot, nie dość, że ogień tuż obok, to jeszcze grubsze, ale swobodne, odzienie. Współczuła Piotrowi, którego ktoś podebrał, aby zapytać czy jak pojawi się jakaś Tatiana z depresją, to czy podać jakieś zioła, by załamanie nerwowe nie dotknęło żywego członka rodziny. |
| |
Chalcz, Białoruś 36 lat półkrwi przeciętny licencjonowany alchemik |
Sob Lis 02 2019, 22:36 | | Gdzieś niedaleko, choć pomiędzy tymi wszystkimi (nie)istnieniami kotłującymi się na tatarskoyewskiej ziemi wyjątkowo odlegle, jakby duchy i magiczna energia zniekształcały rzeczywistość, dostosowując ją wyłącznie do własnych potrzeb, mignęła mi twarz dziwnie znajoma, jak wyblakłe wspomnienie fotografii zazwyczaj noszonej w przypadkowej przegródce portfela. Porwana przez powinności czy zwyczajowe, towarzyskie powinności względem guślarza, zostawia po sobie jedynie nieokreślony, anonimowy kształt pleców, do tego stopnia nieinteresujący, że ponownie wracam spojrzeniem do trzaskających u mych stóp polan. Gorąc bucha mi w twarz, przypominając o obawach wynikających ze zbyt bliskiej obecności umarłych; ze zbyt licznego udziału czarodziejów; ze zbyt małej ochrony i zbyt beztroskiego podejścia niektórych przybyłych. Cmentarna rewia mody i ogłady w wykonaniu starszych i młodszych, przy czym, jak na ironię, dzieci wydawały się bardziej pokorne od swoich rodziców tudzież opiekunów. Wzdrygam się, czując dotyk. To nie lodowate muśnięcie powodujące chwilowe odrętwienie, prawie paraliż miejsca naznaczonego przez ducha – to jak uderzenie kamieniem, zaskakujące, irytujące, niewłaściwe. Odwracam się gwałtownie z wyrazem twarzy: co jest?, którego intensywność pogłębia się tylko, kiedy napotykam spojrzenie Metaxy. Co. Jest. Grane. - Czuję. – Kłamstwo przechodzi mi przez usta zbyt łatwo, jakby miało być jedyną, słuszną odpowiedzią. Może jest. – Właściwie to nie, nie czuję. O to chodzi, rozumiesz? Że nie jestem w stanie nikogo wyczuć. Niczego. – Niczego poza niekończącą się, intensywną energią, przepływającą pulsującymi gorąco żyłami pod ziemią i w powietrzu, między każdą żywą istotą, tętniącą mocniej w nas. – Stoimy na bombie.To w pewien sposób zabawne – to igranie ze śmiercią w dniu, kiedy granica między światami się zaciera. Kiedy, być może na pewno, nie tylko dusze utykają po niewłaściwej stronie zasłony, ale przede wszystkim ludzie zostają zaciągnięci do królestwa Marzanny. Znów przelotnie zerkam w stronę, gdzie jeszcze chwilę temu znajdował się wołchw, a którego, wcale mnie to nie dziwi, nie potrafię teraz wyłowić spojrzeniem z jednolitej, ciemnej na tle skrzących się ognisk ludzkiej masy. Nie muszę zastanawiać się, czy należycie zadbano o bezpieczeństwo tłumu. Wiem, że jakkolwiek wyniesiono na wyżyny możliwości organizacyjnych typowo rytualną stronę Dziadów, tak cała reszta została zakryta prowizoryczną fasadą, trzęsącą się teraz niebezpiecznie pod wpływem magicznego obciążenia. Podchodzę jeszcze bliżej ognia, pozwalając sobie na rozchylenie połów płaszcza i wchłonięcie większej ilości ciepła, za nic mając ostrzegawcze spojrzenia rzucane przez strażnika ogniska. - Przyniosłaś coś do jedzenia? |
| |
Kruzhylivka, Ukraina 26 lat wilkołak brudna biedny pies stróżujący |
Sob Lis 02 2019, 22:54 | | Zimny, kujący wiatr wdzierał się pomiędzy fałdy cienkiego szalika oraz dziury przetartych na kolanach spodni, przenikał cienki materiał rozklekotanych butów, wciskał się w szpary niechlujnie przyklejonych zelówek. Jako dziecko Vaska często uczestniczył w obrządku Dziadów, noszony na barkach przez ojca z szeroko otwartymi oczami podziwiał wystawne stoły oraz ogniska, których żar buchał wysoko, rozświetlając okolicę. Dzisiaj - lata później - atmosfera cmentarza i unoszącej się w powietrzu mgły przyprawiała go o niewyjaśnione dreszcze, co i raz zsuwające się linią kręgosłupa, aż po nasadę kości ogonowej. Pogoda nie sprzyjała pieszym wędrówkom, nic więc dziwnego, że z początku nie dostrzegł niczyjej obecności - przynajmniej do momentu, w którym nie wtargnęła w jego świadomość gwałtem i łoskotem, wytrącając go natychmiast z tak rzadkiej równowagi. Uderzywszy w czyjeś ramię, zachwiał się i mało nie upadł na ziemię, piorunując nieznajomego gniewnym błyskiem szaro-niebieskiego spojrzenia. Ledwo zdążył postawić srebrną tackę na stole, Guślarz zbliżył się ku niemu, a jego tajemniczy, pełen napięcia głos sprawił, że w sercu Vaski obudziła się po raz kolejny pewna wątpliwość, podszeptująca na ucho, że wprawdzie tylko zakłóci spokój zmarłych i wprawi ich w rozdrażnienie. Mimo to, skinął głową, odwracając się we wskazanym kierunku, spoglądając prosto na ognisko, którego tańczące, pomarańczowe płomienie odbijały się w ciemnej źrenicy oka. Odważnie przyznawał przed sobą, dlaczego przyszedł. Duchy, o których opowiadała Alyona wzbudzały w nim niepokój, lecz dzisiaj nie bał się wcale - z napięciem czekał, aż coś się wydarzy licząc, że pomiędzy zjawami zmarłych mężów, żon i kochanek ukaże mu się wątła, blada sylwetka Nadyi; chciał wierzyć, że umarła, bo śmierć była jedynym wytłumaczeniem jej nieobecności - nie zamierzał i nie chciał dopuszczać alternatyw. Jeżeli się dzisiaj nie pojawi, pomyślał, to sam ją zabiję. Niecierpliwie, z cichym westchnięciem przysiadł na jednej z ław ustawionych wokół ogniska, kładąc dłonie na kolanach i pozwalając by gorące języki żaru muskały skostniałe palce, pozwoli przeszywając całe ciało ciepłem oraz gryzącym zapachem kłębiącego się w powietrzu dymu. Uniósł wzrok, kiedy para nieznajomych podeszła do ogniska; nie musiał się szczególnie wysilać, żeby słyszeć, o czym rozmawiali, dla zachowania pozorów skierował jednak wzrok z powrotem ku ziemi, na niewielkie iskierki, które wylatywały w górę, po czym gasły w zderzeniu z chłodnym gruntem. |
| |
Larisa, Grecja 33 lata nieznana zamożny pośredniczka, najemniczka i dziennikarka |
Sob Lis 02 2019, 23:29 | | Ani drgnęła usłyszawszy jego odpowiedź, chociaż tuż-tuż były jej brwi do sekundowego podjechania w górę, to jednak jedynym ruchem widocznym, był ten gałek ocznych, wzroku śledzącego młodzieńca w stanie widocznego, nadciągającego chaosu, który w krótkiej chwili zdążył już zderzyć się z bogom ducha winnym mężczyzną i zakręcić wokół ogniska. Jemu nietrudno było usłyszeć, co mówią, im nietrudno było zauważyć, że słyszał i słuchał. Przechyliła głowę nieznacznie, mimowolnie chyba tym ruchem zbliżając się choć w taki sposób drobny do swojej ptasiej, bezpiecznej formy, lustrując chwilę przybyłego wzrokiem nim zwróciła się ku alchemikowi. Zmiana klatki, na twarzy jej w sekundzie zagościł uśmiech, oczy zmrużyła, wokół których, od tego grymasu pojawiły się zmarszczki, niewątpliwie był to uśmiech salonowy, niewątpliwie wcale nie nacechowany serdecznością. - Wiem, czy to nie ekscytujące? - Zapewne oboje mieli zupełnie inne definicje ekscytacji i chociaż Metaxę mogłaby ta energia niepokoić w podobny sposób co Voynę, ograniczała się do obserwacji i stwierdzenia faktu, trzymając cały czas swojej domeny co się ma stać, niech się stanie.A lubiła przecież, gdy się działo, im więcej na siebie brała tym lepiej, upychając mniejsze i większe podniety w głowie tak, że te istotne, miały coraz mniej miejsca na oddech, czasami znajdując tylko swoją drogę na powierzchnię, jak dziś, kiedy wepchnęły się jej do gardła oślizgłymi mackami marazmu. Koniec na już. Odwróciła wzrok, tym razem przenosząc go na stojącą nieopodal kobietę. - Nie, nie jestem twoją żoną, żeby ci nosić kanapki alchemiku.Nie spodziewała się napotkać dzisiaj wielu znaczących dla niej dusz zmarłych, nie zakładała, że nikt nie przyjdzie, ale na ich miejscu nie fatygowałaby się tak daleko od ziemi splugawionej, tylko po to, by jej w twarz wygarnąć, że życie po śmierci jest nieciekawe i zdecydowanie nie polecają. Pewna tego była i bez ich obecności. Wyjęła ręce z kieszeni płaszcza, robiąc kroków parę, aby usiąść obok strażnika ogniska, spojrzenie uniosła znad ogniska na Voynę, ciężko stwierdzić, czy jej oczy zapłonęły, czy to ten ognia blask się tak odbijał w martwocie, ale drgnął jej kącik ust, patrz, zdawał się ten wzrok mówić. Patrz, jacy z nas ładni odmieńcy.
Ostatnio zmieniony przez Metaxa Xanthopoulos dnia Sob Lis 02 2019, 23:30, w całości zmieniany 1 raz |
| |
Petersburg, Rosja 33 lata błękitna bogaty magomedyk, psychiatra i terapeuta |
Sob Lis 02 2019, 23:30 | | Miesiąc minął jak batem strzelił. Pierwsze spotkanie z Heleną wydawało mu się rzeczą niemożliwie odległą. Tak jak spotkanie z przyjacielem przy szklaneczce mocniejszego trunku. Nie przygotowywał się do Dziadów szczególnie; praktycznie byłby o nich zapomniał, gdyby nie dwa fakty: list od Guślarza i umówione spotkanie z Heleną. Oboje byli pod ostrzałem ciekawskich spojrzeń rodzin oraz pytań, które każdy standardowo musiał chociaż raz zadać. Nie przeszkadzało mu to tak jak Wrońskiej, Jekaterina i Iwan wiedzieli kiedy ugryźć się w język. Byli zadowoleni ze swojego pomysłu widząc jak mariaż ma szansę sprawdzić się w przypadku Piotra i Leny. Jakim by był synem, gdyby odmówił rodzicom tej małej radości? Spacer był niespieszny i swobodny. Rozmawiali o celebrowaniu Dziadów oraz o własnych urodzinach, gdzie Piotr przyznał, że przykuwa do tego znaczną uwagę. Nie oczekiwał prezentów, rozchodziło się o ludzką pamięć. Lubił wyszukiwać prezentów dla najbliższych przechodząc niekiedy samego siebie. Kiedy Helena wyszeptała z wypiekami na twarzy swoją tajemnicę dotyczącą leniuchowania, nie potępił, a dodał od siebie, że najpewniej zasiedziałby się w pracy bądź w domu nad zagranicznymi pismami, które wymieniał korespondencyjnie. Nie dostrzegał w kobiecie wad, choć zdrowy rozsądek podpowiadał, że takowe na pewno ma. Jak każdy napotkany człowiek w drodze na cmentarz. Spodziewał się zastać tam wiele znajomych twarzy; woląc aby jednak nie był to żaden z pacjentów o kruchej psyche. Obrzędy potrafiły zmącić umysły; trącać i szarpać nerwy jak wichura. Podzielił się z Leną obawą, że na pewno będą omdlenia. Powitał Tanasevich zaraz za swoją towarzyszką, stawiając na stole dwie solidnie wykonane miseczki z pieprzem. Nie zaznał na długo spokoju, zostając odseparowany od Leny przez zmartwioną babuleńkę pytającą o Tatianę z depresją. Wyjaśnił cierpliwie, aby przyprowadzić do niego bądź powiadomić, a się wszystkim zajmie. Odetchnął, gdy kobiecina odeszła. Wsadził do ust cytrynowego dropsa i rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu Abramova. Chciał skorzystać z okazji i przedstawić mu Helenę. |
| |
Višegrad, Bośnia i Hercegowina 38 lat półkrwi przeciętny magomedyk, asystent na PUM-ie |
Nie Lis 03 2019, 10:38 | | Na miejscu obrzędu byli sporo wcześniej przed wyznaczoną godziną, bo przecież to zaproszenie tylko sprawiało wrażenie kurtuazyjnego. To po prostu kolejna praca, kolejny drobny obowiązek, o którym zapomniano wspomnieć przy podpisywaniu etatu. Jego zwierzchnik miałby pierwszeństwo, bo też chodziło o reprezentację szpitala. Dolohov liczył zarówno na godność i fachowość, szczególnie po tym, jak Dostoyevski publicznie nie omieszkał uprzejmie spostrzec, jak dotychczas spierdolili sprawę. To fakt, który można byłoby wytknąć pod każdą szerokością geograficzną i w każdym systemie, ale tu chodziło o okoliczności. Ordynatorowi, jednak nie uśmiechało się marznąć i dyżurować nocą, poza tym Bavić robił za element wspólny i pokazowy dla Uniwersytetu i Kliniki. Wybrańców do zabezpieczenia potrzeb medycznych było kilkoro, a i odpowiedzialnie podeszli do sprawy, to byli wcześniej, żeby teren oswoić. Straszna dziura. Dary, o jakie byli proszeni wylądowały na stole, gdy tylko było możliwe. Miski pochliopki wyproszona u Tatiany (ale tej bez depresji), bo jej teściowa często to gotowała, bo synuś to taki marny, a blady, a pewne głodny, bo mu żona nie ma pewnie kiedy gotować, bo się włóczy, zamiast w domu siedzieć. Pod włóczeniem kryła się praca, zawód odpowiedzialny i ustawiczne szkolenie, ale teściowa wiedziała lepiej. Pewnie Tatiana musiała nieźle forsować, żeby załatwić, ale lepiej iść na rękę Bavićowi, jak ten macza palce przy układaniu grafiku. Kosta wsparł się prawym ramieniem o pień drzewa, które wydawało się dość mocne, żeby nie zrzucić mu na głowę spróchniałego konara. Miejsce zapewniało mu swobodną obserwację wycinku zgromadzenia bez zagłębiania się w zbyt gęste powietrze. Reszta medyków również się rozproszyła. Trochę zdziwił, że nie widział Gwardzistów, a spodziewał się co najmniej połowy pionu technicznego zaklinaczy i łamaczy na wszelki wypadek. |
| |
Kaliningrad, Rosja 27 lat błękitna bogaty różdżkarz |
Nie Lis 03 2019, 11:16 | | Na początku poprosiłem Sonię o pomoc w robieniu pierogów ku uciesze zmarłych, ale kazała mi spierdalać (dosłownie), więc ostatecznie zdecydowałem, że pora zawitać do Kaliningradu, odwiedzić rodzinkę, zawinąć z piwniczki najlepszego winiacza i wysępić cały gar pierożków - ruskich, mięsnych, z grzybami, truskawkami i jagodami. Nie było mnie tam chyba z pół roku, więc starzy nawet się ucieszyli na mój widok. Przynajmniej w pierwszej chwili, bo po kilku godzinach walenia wódeczki i wpierdalania schabowych (wiadomo, że jak synek wbija to go trzeba odpowiednio ugościć), autentycznie mieli mnie dość; osobiście chciałem zostać na kolejne kilka dni, ale uznali, że w rezydencji nie ma miejsca (było!!!) i jeśli nie chcę spać na podłodze to lepiej żebym wrócił skąd mnie przywiało. Więc wróciłem użerać się ze zdzirą, która zmarnowała mi życie. Hura. Teraz zapieprzam przez cmentarz z garem pierogów i flaszką wina. Przed wyjściem z chaty jebnąłem małpeczkę, bo życie na trzeźwo jest ogólnie nieprzyjemne; wystroiłem się jak stróż w Boże Ciało, zgodnie z rodzinnymi tradycjami, więc do aparycji typowego sarmaty brakowało mi tylko wielkiego wąsa - jakoś zawsze wolałem gładkie policzki, więc każdy koper co mi wyrastał od razu traktowałem brzytwą. Byle się nie spóźnić, byle się nie spóźnić... - powtarzam w myślach, ale luźno. Co prawda gdy zjawiam się na miejscu wokół jest już mnóstwo ludzi, ale obrządek nie zdążył się jeszcze zacząć. Jakiś gówniarz o mało na mnie nie wpada, więc mierzę go spojrzeniem i wywracam oczami. Ja pierdole, jak to dobrze, że Sonia nie miała zamiaru dawać mi potomka, bo chyba bym ocipiał. Nie daj Boże wypchnęłaby ze swojego łona córkę i miałbym dwie skurwiałe szmaty na łbie zamiast jednej. To ja podziękuję i tak mam w tej mojej żałosnej egzystencji za dużo zmartwień. Dary odkładam na stół, przy okazji witając się z guślarzem. A później z każdym innym, co mi się nawinął pod oczy - znajomym czy nieznajomym, bez różnicy; miałem jeszcze te resztki kultury, które mi nie pozwalały pozostać obojętnym na innych zgromadzonych. I wśród nich dostrzegam Helenkę, więc to do niej kieruję swe kroki, zatrzymując się tuż obok siostry. - Hela, miło cię widzieć - mówię, uśmiechając się do niej łagodnie i wyciągam rękę, by na krótką chwilę zacisnąć palce na jej dłoni - Jak życie? - pytam; wiem o ustawionym mariażu, bo stara nie piała o niczym innym, ale milczę; wolę żeby Lenka sama mi o tym powiedziała. Czy jej przyszły małżonek był tutaj z nami? Rozglądam się wokół. Byle nie trafiło jej się takie niedoruchane cipsko jak mi, bo przejebane. Nie polecam małżeństw ogólnie, przykra sprawa. |
| |
Archangielsk, Rosja 29 lat błękitna majętny aktor |
Nie Lis 03 2019, 12:05 | | Noc wygląda okropnie, gdy jesteś trzeźwy. Jest ostra, wyjątkowo zimna i obca, podsyca tylko drętwiejące, odrzucające przerażenie, które mam w sobie, gdy każdy kolejny krok w miękkiej ziemi zbliża mnie do ognisk. Zarośla i groby to nie jest coś, na co mam ochotę patrzeć – zwłaszcza że przecież niedawno widziałem je na pogrzebie Alexandra. A jednak to dla niego tutaj jestem, żeby zobaczyć jeszcze raz twarz kogoś, kogo nienawidzę tak bardzo, bo może tym razem uda mi się chociaż wyszeptać, jak wielkim jest śmieciem. W końcu nie zdążyłem się pożegnać, tak? Boże. Do boku płasko przyciskam butelkę kwasu chlebowego, w drugiej ręce trzymam zapakowane zgrabnie czebureki, niemal jeszcze ciepłe, zupełnie przeciwnie do nocy, która otacza mnie z każdej strony w taki sposób, jakby chciała mnie osaczyć i zmusić do odwrotu, zanim jeszcze tam wejdę. I chociaż to może pojebane, czuję prawdziwy, fizyczny strach, jakby coś mi groziło, chociaż sam sobie to zgotowałem, sam się zgodziłem i sam pomyślałem, że to będzie dobry pomysł. Dłonie mi się trzęsą, są słabe i w ogóle oddycham z trudem, nawet wtedy, gdy widzę już tłum gromadzący się w tej części cmentarza. Być może boję się też, że Alexandr nie będzie wcale tą samą osobą – że okaże się jakąś pieprzoną lepszą wersją samego siebie i nie będę potrafił go znienawidzić albo chociaż zostawić za sobą. Że okaże się, że to wszystko, co robił przez te wszystkie lata, wszystkie jego zbrodnie i to, za co powinno się go nienawidzić, to już minęło, zniknęło w grobie razem z tamtym Alexandrem. I boję się tego, że jestem po prostu idiotą, bo nie wiem, naprawdę nie wiem, dlaczego tu przyszedłem. Uwalniam się w końcu od podarków i wciskając dłonie w kieszenie obrzydliwie drogiego płaszcza, który nawet mi się nie podoba, myślę o tym, jak to możliwe, że jestem tak paskudnie, piekielnie głupi. Wycofuję się cicho, unikając ludzi wokół mnie, rozglądam się po twarzach niemal nieufnie, nie rozpoznając większości. Nie obchodzi mnie już, czy ktoś będzie wiedział, kim jestem, po prostu zamieram w tej zimnej, obcej rzeczywistości, obserwuję rytuał, w którym udział brałem może raz, zupełnie zapominając o każdych kolejnych Dziadach, czekając na północ ze strachem pulsującym mi we krwi. Boże, to naprawdę pojebane – powietrze na cmentarzu, mimo wiatru, wydaje mi się być zastałe, jakby drżało lekko od prowadzonych tu rozmów. Ludzie wokół gromadzą się i wymieniają uprzejmości, obecność kogoś, do kogo możesz się choćby uśmiechnąć zdaje się trochę rozświetlać ich twarze, a może po prostu tak mi się wydaje, bo stoję tam sam jak kołek i czekam na to, czy uda mi się spotkać resztki ostatniej osoby, z którą mogłem kiedyś rozmawiać tak łagodnie. W tłumie zauważam Hersilię Mitrokhinę, ale patrzę na nią krótko, może nawet z jeszcze większym niepokojem, chociaż zaraz wracam do niej wzrokiem znowu, odwracam go i znowu wracam. Rozmawia z kimś jak wszyscy, ciemna, smukła sylwetka niknąca w mroku. Czy ona też przyszła tu dla niego? Czy czeka teraz z rozpaczą na miłość swojego życia, która opuściła ją za szybko? Czy ona też się boi? Przez kilka sekund myślę o tym, jak to jest, gdy rozmawiasz z kimś, kto też znał Alexandra, i wydaje mi się, że mógłbym po prostu do niej podejść tak jak tamtego jednego wieczoru trzy lata temu, gdy przepraszałem ją za to uderzenie. Ale to nie ma sensu. Jestem tutaj sam i wyjdę stąd sam, cokolwiek by się nie stało. Wciskam ręce głębiej w kieszenie, nasłuchuję głosów, które nie wydadzą mi się ludzkie, i żałuję, że jednak nie przyszedłem tutaj bardziej pijany. |
| |
Alicante, Hiszpania 27 lat półkrwi zamożny właściciel zakładu pogrzebowego Eden |
Nie Lis 03 2019, 18:11 | | Zabawne, że mieszkał w Rosji od tylu lat, a akurat teraz pierwszy raz miał uczestniczyć w Dziadach. Wcześniej za każdym razem coś szło nie tak – albo dziadek Santiago stawiał weto, uważając, że Rafael nie powinien uczestniczyć w takich uroczystościach, albo była to matka, później kiedy decydował już sam o sobie, przeszkodą zawsze stawały zlecenia. Rozbita głowa, którą trzeba było doprowadzić do stanu sprzed wypadku, złamane kończyny, część twarzy wyszarpana przez ukochanego czworonoga. To wszystko trwało, trwało do późnych godzin nocnych. A potem było już po wszystkim. Castello wiedział, jak celebrować umarłych oddając ich doczesnym powłokom to, co mogła odebrać im śmierć, jak przywrócić godność i sprawić, by choć w sercach żywych zachował się ich najlepszy obraz – świadomość, że zobaczy, jak robiła to kultura, w której zdecydował się pozostać była... Cóż. Fascynująca. Ciekawa. Podzielił się tą myślą z Maaką, po którą poszedł niosąc w rękach zawiniątko w termosem pełnym rozgrzewającej herbaty i pęczkiem suszonej kolendry – zgodnie z listem, który dostał od guślarza. Nie był pewien, czy akurat kolendra to najlepszy wybór – osobiście nie znosił jej zapachu ani smaku – ale musiał dostosować się do przesłanych mu zaleceń. Był dla nich obcym i boleśnie zdawał sobie z tego sprawę. Idąc powoli między alejkami starego cmentarza zakutany w swój zwyczajowy, elegancko skrojony płaszcz, od czasu do czasu zerkał dyskretnie na podążającą obok kobietę. Minęło już trochę czasu od kiedy hipnotyczny dźwięk czarnego lustra przywiódł go do niej, ale nie mógł pozbyć się wrażenia, że nie otrząsnęła się do końca z tego, co się jej przytrafiło. Dobrze wiedział, jakie to uczucie, kiedy coś innego niż śmierć bliskiej osoby brutalnie odciska na tobie swoje piętno, odmawiając ci spokoju i stabilności rąk i wisi, wisi gdzieś na granicy wzroku. Może właśnie dlatego nie potrafił puścić Maaki i spróbować o niej zapomnieć, jak o większości osób, które w jakiś sposób stawały mu się bliskie, a potem odpływały jak puszczone na wodę papierowe statki. W ciszy złożyli swoje dary na powoli zapełniającym się stole i dopiero, gdy odeszli kilka kroków na bok, ponownie zwrócił się do kobiety: - Wolałbym nie stać w największym tłumie, jeśli nie masz nic przeciwko. |
| |
Kraków, Polska 33 lata błękitna zamożny rzemieślniczka i malarka |
Nie Lis 03 2019, 19:16 | | Przed bramą Anfisa wyciąga z jednej z licznych kieszeni płaszcza cygarnicę, żeby wysupłać skręta i wcisnąć w lufkę, w powietrzu roztacza się zapach palonej mięty i szałwii, ot tak dla spokoju. Nic jej się tu nie podoba. Zatrzymała kofewalta niosącego dary, które wyznaczył jej do przyniesienia guślarz. Istota należała do jej brata, właściwie była w rodzie jego obecnego partnera, techniczne szczegóły. Kofewalty były bliskimi kuzynami koboldów, co zdradzały jego intensywnie kolorowe tęczówki rozciągające się na całe oczy, u tego były akurat zielone. Przysłany został jej do pomocy w kuchni, co okazało się pomysłem trafionym, bo uporał się lepiej z gotowaniem zupy, niż by to ona zrobiła, a ze smaku oboje byli zadowoleni. Odbiera naczynie i niewielki pojemniczek z cukrem i odprawia z powrotem do domu, znacznie lepiej szło mu z teleportacją, niż jakiemukolwiek czarodziejowi. Przejście na miejsce obrzędu zajmuje też więcej czasu, niż by przypuszczała, pozwoliła sobie iść po śladach innych osób, które tu zmierzały, dzięki czemu widziała te nierówności, które zaskakiwały jej przewodników. Po uwolnieniu się z naczyń zajmujących jej ręce, wkłada je w kieszenie białego płaszcza natrafiając na kolejny przedmiot, zaciska wokół dłoń. Rozglądając się po zgromadzonych, miała trochę inny pomysł na spędzenie tego obrzędu, ale teraz już czuje, że nic z tego nie będzie. Oczywiście zdarzało jej się brać w Dziadach, ale zdecydowanie bardziej kameralnie w obrębie rodziny. Bo Petersburg, bo Rosja, bo tu musiał być rozmach. Dostrzega Lenę przy jednym z ognisk i Sambora, drogie kuzynostwo, jak tu czasu nie spędzić z rodziną. - Lena. Sambor - jego pewnie widziała ostatnio na jego własnym weselu, jak to wypadało kuzynce z odległej, ekscentrycznej gałęzi. - Bez żony? - zagaduje uprzejmie, choć przecież wie, że to tam żadna sielanka |
| |
|
Nie Lis 03 2019, 19:50 | | Owinąwszy szyję ciaśniej szalikiem, począł przedzierać się przez krzewy, który stały na jego drodze do znalezienia się w wyznaczonym do świętowania miejscu. Zakupiona wcześniej z polecenia siostry wódka grzecznie czekała na spożytkowanie w plecaku i chociaż finalnie nie zdecydował się na VIPowską edycję, miał nadzieję, że zmarli nie pogardzą alkoholem marki, która bądź co bądź miała wyrobioną dobrą renomę (nie żeby sprawdzał - zaufał w tej kwestii całkowicie Verze, gdyż sam zazwyczaj preferował katowanie wątroby tańszymi trunkami, bo chociaż bieda nigdy w oczy mu nie zajrzała, to od wyprowadzki z rodzinnego domu nauczył się trochę rozsądniej operować pieniędzmi - ale tylko trochę!). No i obok jeszcze woreczek z tą cholerną gorczycą. Nie miał pojęcia, że to coś jeszcze się uprawia i szczerze nie wiedział, czy powinien iść po to do warzywniaka, kwiaciarni czy zielarskiego, ale po krótkim rozeznaniu w temacie znalazł nie tylko sklep, ale i towar najwyższej klasy. Po krótkich oględzinach zakładających potwierdzenie autentyczności ziarna, a także upewnieniu się, że ma do czynienia z gorczycą o składzie: gorczyca 100% z ewentualnym może zawierać: mleko, jaja, orzechy, dokonał zakupu, którym nie pogardziłaby żadna zbłąkana dusza, choć Sergei na miejscu umarłych chyba nadal wolałby kajmak. Święto zmarłych zawsze było dla niego okolicznością wyjątkową, chociaż nigdy jeszcze nie przyszło mu świętować go w taki sposób, w dodatku w większości z innymi ludźmi. Zazwyczaj robił sobie małą uroczystość, całkowicie po swojemu, samotnie, oddając się kontemplacji i refleksji, ewentualnie czając się, aby poprosić Verę o połączenie ze światem astralnym. Teraz na informację o organizowanych dziadach natknął się zupełnie przypadkowo i nawet nie dał sobie czasu do namysłu - od razu zadeklarował swój udział, uznając takie wydarzenie za w najlepszym razie okazję do przełamania jakiejś bariery, w najgorszym natomiast nowe, ciekawe przeżycie. Przedarłszy się przez stanowiące niewątpliwe najgorszą przeszkodę - zwłaszcza zważywszy na fakt, że wyjątkowo jak na siebie postarał się wyglądać na tę uroczystość co najmniej przyzwoicie, czego nie chciał za bardzo zniszczyć targając się z zaroślami - od razu dostrzegł centrum imprezy, co zmusiło go do chwilowego przystanięcia i ogarnięcia się w przestrzeni, żeby nie zaliczyć jakiejś głupiej wtopy w stylu wpakowania się na kolana przypadkowemu typowi albo czegoś podobnie absurdalnego i równie mocno abstrakcyjnego. Ku jego zaskoczeniu pojawiło się sporo ludzi i... i na tym mniej więcej jego uważne oględziny skończyły się, bo dostrzegł siostrę rozmawiającą przy ognisku z mężczyzną, którego powiązał automatycznie z funkcją guślarza. Przypuszczał, że może spotkać tutaj siostrę, ale na myśl, że faktycznie może ona mieć jakieś ważne zadanie do spełnienia w zbliżającym się obrządku wpadł dopiero teraz. Chociaż dzisiaj mógł już nie być jedynie kolejną kukiełką rodu Karamazovów, a oddać się w pełni temu indywidualnemu, spirytystycznemu przeżyciu, ledwo zreflektował się przed ruszeniem w jej stronę. Widział przecież, że jest zajęta i wtrącanie się teraz byłoby zupełnie nie na miejscu, także został, zdejmując z ramion plecak (z którym może i wyglądał jak dzieciak, ale przynajmniej w środku wszystko zmieściło się bez żadnego problemu - musiał chyba pomyśleć nad zakupem bezdennej torby), aby przed podejściem do stołu wydobyć z niego wódkę i gorczycę. Teraz powoli zaczynał zdawać sobie sprawę z panującego dokoła chłodu i nie wiedział, czy to przez wzgląd na obchodzoną uroczystość jedynie w tym miejscu zrobiło się zimno, czy po prostu dopiero w tej chwili opadła z niego skrywana pod niewzruszenie niewyrażającą emocji miną doza ekscytacji. Zarzucił plecak z powrotem na ramiona i chwyciwszy w ręce dary dla duchów ruszył w kierunku stołu, uparcie wbijając wzrok w jego blat i unikając krzyżowania spojrzeń z ludźmi wokół - mimo wszystko standardowo taka ilość osób wprawiała go w pewnego rodzaju zakłopotanie. Zostawił nabyte przez siebie rzeczy obok pozostałych podarków, następnie intuicyjnie kierując się w stronę ogniska, bo odrobina ciepła w tym momencie wydawała się nad wyraz kuszącą opcją. Przymrużył piekące od ognia oczy zbliżając się do jednej ze stojącej przy palenisku ławek, a następnie nie zastanawiając się ani chwili, po prostu klapnął na wolnym i ciepłym miejscu, dopiero po mniej więcej trzech sekundach typowego dla siebie zawieszenia reflektując się, że właśnie najzwyczajniej w świecie, z grubej rury, po prostu wpierdolił się komuś na kolana. Chwilowy szok szybko przyćmiły myśli, jak nie dać po sobie poznać, że coś poszło nie tak i zachować się w sposób absolutnie kulturalny i akceptowany społecznie, tak więc biorąc wreszcie nieświadomie przytrzymywany w płucach zbyt długo oddech, odchylił się odrobinę do przodu i odwrócił głowę, żeby spojrzeć na swój odpowiednik fotelu z resztką nadziei, że to może chociaż jakiś znajomy. Chyba nie z tym fartem. - Wybacz, myślałem, że to ławka. A jednak nie jest. Ale jest ciepło. Mogę tu zostać?Nie tak robi się znajomych, Sergei. |
| |
Chalcz, Białoruś 36 lat półkrwi przeciętny licencjonowany alchemik |
Nie Lis 03 2019, 20:22 | | Zabawne, owszem, ale nie ekscytujące. Nie tak bym to nazwał. Chwilowe rozbawienie szybko przerodzi się u mnie w irytację i zdenerwowanie, znajdujące się daleko od klasycznej definicji ekscytacji, szczególnie gdy na horyzoncie zdarzeń coraz jaśniej majaczy widmo wznoszącej się bariery ochronnej mającej zamknąć nas wszystkich pod nieprzenikającym niczego kloszem. Który, wbrew logice, wcale nie zdławi siły wybuchu, a będzie iskrą zapalającą, której chwilę temu próżno próbowałem doszukać się wśród gromadzących się ludzi. - Jak wolisz.Wzruszam ramionami. To koniec. Kapituluję, nie mając zamiaru dalej wdawać się w tę dyskusję. Różnica zdań nie do przeskoczenia, nie na dzisiejszą noc, nie na tak względnie krótką znajomość ograniczającą się skutecznie wyłącznie do orbitowania wokół siebie w bezpiecznej dla wszystkich odległości. Zupełnie jak teraz, gdy ona, zajmując miejsce przy strażniku paleniska, przesłonięta jest kurtyną rdzawych płomieni, zza której już nawet nie widzę jej twarzy, gdy okrążam ognisko, trzymając się jednocześnie z dala od prowadzących energiczną wymianę zdań duchów niepomnych obecności istot bardziej żywych od nich, nieskrępowanie sunących przed siebie po swoich (a może nie?) włościach. - Nie przypominam sobie, żebyś ją poznawała, by teraz wysnuwać tak absurdalne wnioski – rzucam sucho, w przestrzeń przed siebie, nie wątpiąc ani na chwilę, że mimo coraz większego gwaru panującego na cmentarzu, każde słowo wyraźnie odznaczy się w jej umyśle. – Mogłabyś zapchać…Nie dokańczam, unosząc wysoko brew, kiedy kolejna zagubiona ludzka owieczka zbliża się w naszą stronę, by zaraz bezceremonialnie zająć wygodne miejsce na kolanach zdezorientowanego chłopaka będącego chyba jedynym uważnym słuchaczem mojej wymiany zdań z najemniczką. Jakkolwiek chcąc ratować niezręczną sytuację, jakiej zostaliśmy wszyscy świadkami, sięgam pewnie po różdżkę, zachowawczo ignorując podszepty intuicji o tym, że dolewanie kolejnych kropel magicznego paliwa do i tak wystarczająco pełnej beczki jest posunięciem co najmniej nieodpowiedzialnym. Słowo formuje się prędzej niż wiem, co dokładnie chcę zrobić, intuicyjnie sięgam po płynącą mi w żyłach transmutację. - Dubliavac. – Tyle, że zamiast powielonej ławki (wcale nie wąskiej; spokojnie mogłyby zmieścić się na jednej cztery osoby), między ogniskiem, a siedzącymi przede mną osobami ląduje gigantyczna paczka równie gigantycznych pianek. W konsternacji zerkam za siebie, zaraz przenosząc oskarżycielskie spojrzenie na Mexę, jakby to ona była odpowiedzialna za ten nieśmieszny żart. Może rzeczywiście była, może to przez jej idiotyczne gadanie o kanapkach. – No cóż. Wydaje mi się, że duchy nie będą miały nic przeciwko, jeśli do tych swojskich darów dorzucimy czegoś egzotycznego. Przesuńcie się, panowie, jeśli łaska – komenderuję, nachylając się nad luką między nimi, a Xanthopoulos, by sięgnąć po kilka gałęzi ze sterczącego za ich plecami krzewu. I, kurwa, nie mogło skończyć się to w żaden inny sposób, tylko dołożeniem siebie samego jako jeszcze jednej cegiełki tej ludzkiej piramidy.
Ostatnio zmieniony przez Nikita Voyna dnia Nie Lis 03 2019, 21:18, w całości zmieniany 1 raz |
| |
|
Nie Lis 03 2019, 20:22 | | The member ' Nikita Voyna' has done the following action : Kostki
'k50' : 35 |
| |
Kisłowodzk, Rosja 29 lat błękitna bogaty rzeczoznawca majątkowy, polityk |
Nie Lis 03 2019, 21:30 | | Dziś kończą się czasy spokojnych Dziadów. Dziś Grisha przychodzi – sam, wśród innych samotników – jak inni Mitrokhinowie przychodzili przed nim. Rok temu sauny pilnował Alexander, to zaszczytne zadanie, w sam raz dla pierworodnego. Teraz mieli pilnować jej dla Alexandra. Było już ciemno i zimno, kiedy pojawił się w Tatarskoye, ale głucho – ani trochę. Wielu ludzi zgromadziło się już na cmentarzu, czego Grisha nie rozumiał, ale uczył się doceniać. By uczcić pamięć Szury, niemal biesiadowano w wioskach otaczających Wieczną Wieżę. Kto wie, może oni tego właśnie chcą? Trzymać się życia ze wszystkich sił? To akurat Grisha rozumiał w pełni. Przychodził na Dziady z obowiązku, jaki Mitrokhinowie przekazują od dawna między pokoleniami. Dbają o swą historię, a historia wymaga pamięci. Pamięć zaś ma swój dom na cmentarzu, nawet tak małym i zapomnianym jak ten. Przechadzał się wśród grobów przez jakiś czas zanim odnalazł guślarza. Przywykł, by wspominać w samotności. Do rodzinnego grobowca przychodził sam, na zbyt krótko, by udzielił mu się refleksyjny nastrój, ale nie zaprzeczał tym rzadkim i mikrym odzewom sumienia, a może nawet tęsknoty. Zapalał ogień poległym smokom z Syberii i wracał, by trzymać się życia. Wypatrzył ich wszystkich wśród ludzi zebranych, by świętować. Bliższych i dalszych krewnych, tych, którym chciałby być obcy, kilka duchów, które już w ludzkich ciałach marniały i nawoływały do żałoby. Widział ich wszystkich, wszystkich na nowo obliczył, ale nie mówił nic, jeszcze nie. Nie przyszedł tu dla żywych, nawet on, tak niechętny spokojnej i smutnej atmosferze śmierci. Jeszcze przez chwilę musi o tym pamiętać. Postawił na przygotowanym stole misę z przeznaczonym dla dusz pokarmem, po czym zajął swoje miejsce nieopodal łaźni, zaciskając dłoń na ukrytej w kieszeni różdżce. |
| |
Syrakuzy, Sycylia 31 lat medium błękitna bogaty celebrytka, skandalistka, klątwołamacz, astrolog, mecenas sztuki |
Nie Lis 03 2019, 22:50 | | Będę miała migrenę. Czuję już pierwszy ucisk w czaszce, zapowiedź bólu, który zechce rozeprzeć moje kości od środka i zrobić sobie z mojego ciała dom, a potem, agresywny zaborca, roznieść mięśnie i skórę, aż sama cała stanę się tylko bólem – w ten sposób na zawsze połączę się ze śmiercią, wniknę w nią i zrozumiem, jak to jest nie mieć ciała, a jedynie swoje cierpienie. To ból, którego nie ukoją eliksiry, którego nie uśpię winem, valium i środkami nasennymi – nie pozwoli mi dziś ani leżeć, ani stać, ani ruszać się, ani trzymać w miejscu. Będzie mną szarpał i ciągnął w stronę martwych, jak robi to co roku, posuwając mnie na skraj wytrzymałości. Gdybym została w domu, nie byłoby lepiej – zbyt długo żyję, by nie znać dokładnie zasad zmarłych. Dusze przyciąga do medium, idą do nas jak po nici, odnajdują nas w labiryncie energii. Nie da się wyrzec połączenia ze zmarłymi, nie ma nożyczek, którymi można ich od siebie odciąć. Zawsze przyjdą, silniejsi niż ja, zaciekawieni żywą a martwą, pośredniczką między światami, przyjdą ze swoimi prośbami, napastliwym zimnem, martwym szeptem i kotłującym się pod powierzchnią śmierci gniewem. Będę wycieńczona pewnie jeszcze przez następnych kilka dni. Jebany Apollo i jego hojne dary. Wypuszczam dygotliwie powietrze z płuc i zmuszam się do uśmiechu, gdy widzę, że w moją stronę zmierza Eva z córkami. Zniżam się i rozkładam ramiona, by przywitać dzieci. Przytulają się do mnie, jedna z lewej, druga z prawej, a ja ściskam je i całuję w drobne, różowe policzki. Obie są takie małe i przepełnione życiem – zupełnie nie pasują do cmentarza. Ich matka, swoją drogą, też nie. Z innego powodu. — Dobry wieczór, słońca. — Przybieram jak najbardziej wesoły ton, by nie przestraszyć dziewczynek. Nie wiem, jak mi się udaje. — Podekscytowane? Mam dla was coś w aucie. Dam wam po ceremonii, jeśli będziecie grzeczne.Spoglądam na Evę i napotykam jej zmartwione spojrzenie. Wyglądam aż tak źle? Powinnam była wypić parę lampek wina przed wyjściem. Życie na trzeźwo jest nieznośne, śmierć jeszcze bardziej. Odwracam wzrok gdzieś w bok, ponad głowami bliźniaczek, ponad tłumem, w nieokreślone miejsce. Coraz ciężej mi się oddycha, powietrze jest coraz gęstsze. Oczyszczone uprzednio, teraz zdaje się osiadać mi na płucach, jakby dusze, coraz bliższe, wysysały cały tlen. Błądzę spojrzeniem o chwilę dłużej, niż jestem tego świadoma. Z letargu wyrywa mnie dopiero zarys znajomej twarzy, odległy, czysty błękit. Muszę się skupić, by dopasować nazwisko do widoku i zidentyfikować mężczyznę. Jego imię majaczy mi gdzieś na krawędzi przyszpilonej do Nawii świadomości, ale wreszcie je wydobywam i klaruję: Ilya Zorynovich Kuragin. Uświadamiam sobie, że dzieli nas cały tłum, ale ja patrzę wprost na niego, a on – wprost na mnie. Marszczę brwi, jakbym chciała zapytać, ale nie robię nic. Tylko patrzę, nie umiejąc przerwać tego dziwnego spotkania spojrzeń. W końcu pierwsza odwracam głowę i z tym samym, smutnym uśmiechem przeczesuję włosy Fojbe. W tym świetle są niemal złote. |
| |
Soczi, Rosja 31 lat czysta zamożny magomedyk ogólny na Oddziale Pierwszej Pomocy i niespełniony pisarz |
Pon Lis 04 2019, 14:14 | | Zazwyczaj nie przychodzisz na Dziady. Nie pamiętasz, kiedy ostatni raz brałeś akurat udział w tym obrzędzie – nie dlatego, że daleko ci było do słowiańskich tradycji, lecz bałeś się tego, co ewentualnie może się wydarzyć. Niewyjaśnione sprawy, niewypowiedziane słowa, irracjonalne tęsknoty – to wszystko towarzyszyło ci za każdym razem, gdy zbliżał się koniec października. A to, co niedokończone, przyciągało duchy. Na cmentarzu pojawiasz się więc pełen wewnętrznych obaw, choć z twojej twarzy niewiele da się w tym momencie wyczytać. Jesteś przecież tutaj z obowiązku jako magomedyk, aby czuwać nad zdrowiem innych uczestników. Są też inne znajome twarze z Hotynki, dostrzegasz ludzi z Białej Gwardii, którzy mieli sprawić, by Dziady przebiegały w bezpiecznej i spokojnej atmosferze. W końcu ze względu na tragiczne okoliczności minionych tygodni, wiele mogło się zdarzyć. Niby w Petersburgu nie było widać żadnych zmian, ale ciężko jakiekolwiek było ci zobaczyć zza szpitalnych okien; niemniej jednak życie płynęło tak, jak do tej pory – szybko i intensywnie, jak przystało na stolicę czarodziejów. W Tatarskoye było za to inaczej. Wystarczyło spokojnie przejść się wzdłuż domostw czy w okolicę cerkwi, by łatwo zauważyć, jak zatrzymał się tutaj czas. Z rozmyślań niekontrolowanych nagle wyrywa cię widok pacjenta, którego zapamiętałeś z ostatniej wizyty. Podchodzisz więc do niego wolnym krokiem, uprzednio zostawiając dary na stole u guślarza. - Dobry wieczór. Pan Mitrokhin, dobrze pamiętam? – zagadujesz do mężczyzny, którego przypadkiem znalazłeś obok sauny. W zagęszczającym się tłumie czarodziejów niełatwo było go pominąć ze względu na wysoki wzrost – w końcu rzadko się zdarzało, by ktoś cię przewyższał. – Gorodecki. Anton – przypominasz swoje nazwisko i imię, po czym podajesz mu zimną dłoń na przywitanie, rozglądając się tymczasem po okolicy i zbierających się ludziach wzdłuż stołu. Choć przyniosłeś to, co trzeba, to nie omieszkałeś zabrać ze sobą dodatkowej butelki wódki, bo ciężko będzie ci wytrzymać to święto zmarłych w stanie całkowitej trzeźwości. Dziwnym trafem gryzło cię sumienie niczym nieprzyjemny sweter z wełny, stąd też czułeś dziwną potrzebę zamienienia z kimś kilku słów. – Napije się pan? – To, czy wypada czy nie, było w tej chwili twoim najmniejszym zmartwieniem. Ale jeśli masz skonfrontować się z duchami, to przydałoby ci się trochę odwagi na zapas. |
| |
Petersburg, Rosja 32 lata przyłożnik półkrwi zamożny pianista |
Pon Lis 04 2019, 19:46 | | Kopuła nieba przesiąka głębią granatu. Noc jest spokojna, zwodnicza, pęcznieje za ich plecami; Abramov rozgląda się - kontury cmentarza naniesione na ciemne płótno wydają się absurdalnie donośniej milczeć na temat życia i śmierci. Całość odznacza się charakterem ciszy przed nadchodzącą burzą, gęstej, duszącej ciszy, grzęznącej w strukturach płuc, jak sztylet, który po wyciągnięciu wypuszcza krew z rozszarpanych naczyń. Najbardziej dotkliwa jest w tym momencie niewiedza, najgorszy rodzaj niewiedzy, o której człowiek się dowiaduje w ostatniej możliwej chwili. Chwast niepewności wspina się przez kolejne warstwy umysłu, owija długim, mięsistym pędem, wczepia się korzeniami w glebę podświadomości. Oddech, przeciwnie spokojny prowadzi chłodne powietrze. Jeszcze nic się nie dzieje. Jeszcze. Oczekiwanie to zawsze okrutny moment. Kiedy był chłopcem, niewinnym, ufnie wyciągającym ręce do szorstkiej struktury świata, matka brała go na przeróżne uroczystości. Nie-ojciec z powodzeniem odgrywał na zewnątrz rolę, powtarzał zawsze jak ważne jest pochodzenie. Należy szanować przodków. Uśmiech bezwolnie poderwał mężczyźnie wargi. Nie czuł się częścią tego dziedzictwa; ciężar nazwiska był dziwnie pusty, wypatroszony z esencji. Zanik poczucia przynależności nie wpływał, co oczywiste, korzystnie na zjednoczenie z podniosłym klimatem święta. Czuł się jak fragment siłą wtłoczony do układanki; nieodpowiedni, a jednak - z ogromnym trudem zmuszony do przylegania. Zanim pojawił się na cmentarzu, zgodnie z tradycją zapalił; zryw nikotyny przyjemnie wzmagał bieg serca. Wkroczył w objęcia alejki, powoli, ostrożnie wędrował pośród płyt i posągów, które wznosiły kamienny lament nad losem. Konieczność. Kiedy już dotarł na miejsce, położył główki czosnku na stole. Nie umiał znaleźć powodu, w obliczu którego guślasz powierzył mu pilnowanie bani. Nie odmówił oraz w chwili obecnej, słuchając jego instrukcji, zrozumiał - nie może być pobłażliwy. Spojrzenie, rzucone prędko spłynęło po zgromadzonych sylwetkach. W tłumie wychwycił Piotra, choć nie mógł do niego podejść, zatrzymując się w okolicy łaźni; cóż, jeśli Piotr chciał, będzie zmuszony sam się do niego zbliżyć.
Ostatnio zmieniony przez Lev Abramov dnia Pon Lis 25 2019, 21:50, w całości zmieniany 2 razy |
| |
Astrachań, Rosja 32 lata żywiciel błękitna bogaty panna od luster |
Pon Lis 04 2019, 20:36 | | Dziady. Dziady. Maaka szuka w rzeczywistości jakiegoś punktu zaczepienia, pewnej stałej i niezmiennej, która pozwoliłaby jej znowu poczuć grunt pod nogami. Wystarczyłaby choć odrobina wiary, że znów sama pociąga za sznurki przypadku i przeznaczenia nakierowując własne życie na właściwe ścieżki. Wydaje jej się, że doskonale udaje. Wewnętrzny spokój. Prawdziwą przynależność do tego świata. Zastanawia się, czy należy tak igrać z losem, brać udział w obrzędach pełnych duchów, gdzie drzwi do zaświatów znajdują się naprawdę tuż obok, a bliskość lustrzanej próżni wydaje się jeszcze intensywniejsza, prawdziwsza niż zwykle. Powolnym ruchem ręki miesza zawartość pełnego barszczu gara przygotowywanego specjalnie na tę okazję na życzenie guślarza, jej wzrok gubi się w utworzonym przez łyżkę wirze, wpatruje się w niego intensywnie, choć wcale nie chce by ją do siebie wciągnął. Otrząsa się z zamyślenia, zbiera myśli, ignorując wciąż brzęczące w głowie głosy błagające o pomoc, o łaskę, przeklinająco-grożące. Powinna się już przyzwyczaić, przecież to właśnie one, głosy nie opuszczają jej już prawie od miesiąca, samowolnie stając się częścią jej nie dającej się kontrolować egzystencji. Czy nie było innego punktu zaczepienia niż właśnie Dziady? W perspektywie upływającego roku była to rzeczywiście jakaś stała, coś niezmiennego, corocznego, przechylająca jednak szalę przeznaczenia na drugą stronę - martwych, a nie żywych. - Może w przyszłym roku razem pojedziemy na Día de los Muertos - kwituje przemyślenia Rafaela. Bo kto im zabroni? Wybrać się na drugi koniec świata, do zupełnie innej kultury, jej zupełnie nieznanej, a jemu tak naprawdę tylko nieco bliższej, choć przecież trochę innej od hiszpańskiej. Cieszy się z jego kojącej obecności, zdążyła już docenić ten bijący od niego spokój dający jej choć na chwilę poczucie względnego bezpieczeństwa. Czasem wydaje jej się, że dostrzega w jego oczach głębokie zrozumienie, jakby naprawdę wiedział, co czuje. Składa swoje dary - barszcz i egzotyczne owoce, daktyle i spokojnie oddala się od tłumu. Czuje się nieco nieswojo, zwłaszcza po pierwszych słowach Guślarza. Ona też czuje ich obecność. Zimno przenika przez jesienny płaszcza, Maaka drży lekko, znowu szuka jakiegoś punktu zaczepienia, znajdując go w końcu w płonącym ognisku. - Nie, też wolę pozostać z boku. - Choć przecież do końca nie wiadomo, co tak naprawdę czai się w ciemnościach. |
| |
| | |
| |
|