04.04.1998
Od Nowolecia, kiedy to udało mi się bezbłędnie uwarzyć Eliksir Wodnika, coraz częściej przypominałem sobie dawne (naprawdę bardzo dawne) lata na uniwersytecie, podczas których spędzałem długie godziny na studiowaniu tajników alchemii, co, przynajmniej w teorii, miało owocować lepszymi wynikami z przedmiotów na moim ówczesnym kierunku. Chociaż nie zawsze ilość nauki przekładała się jeden do jednego na moje osiągnięcia, nie miałem sobie wiele do zarzucenia i właściwie nie zależało mi na najwyższych notach. Wydaje mi się, że może już wtedy czułem, że Weles przeznaczył mi w życiu zupełnie inne powołanie niż stanie nad kociołkiem, a sukcesy na polu warzelnictwa mogłyby odsunąć mnie od mojej ostatecznej drogi.
Ukończyłem PUM z wynikami powyżej średniej, więc nie spowodowałem zawodu rodzicom, ale jednocześnie nie naraziłem się – jak śmiesznie to brzmi w kontekście przyszłości! – na żadne propozycje badań lub pracy naukowej. Poza specjalnymi praktykami zagranicznymi w Krakowie, nigdy nie zaoferowano mi nic ponad to, co oferowano także innym studentom. Nigdy jednak nie przyszło mi nawet do głowy zazdrościć tym
wybitnym adeptom alchemii, ponieważ i tak wiedziałem, ile
naprawdę umiałem. Było to wystarczająco wiele, żeby bez problemu znaleźć pracę w zakładzie warzelniczym w Petersburgu i znaleźć pretekst do wybudowania tam dworku z rodowych pieniędzy. Może jednak miałem w sobie szczyptę buntownika w tamtym okresie?
Niezależnie od mojego przeznaczenia, jakim była kariera polityczna i życie rodzinne u boku Rumy, nieraz zdarzało mi się rozważać, co mogłoby się stać, gdybym wybrał ścieżkę alchemii. Ostatnio postanowiłem więc wrócić do swojego zaniedbywanego hobby i kazałem odkurzyć pracownię alchemiczną, na którą kazałem przeznaczyć znaczną część podpiwniczenia jeszcze w czasach budowy dworku – znacząco przy tym ograniczając pojemność spiżarni i powodując niemałe niezadowolenie wynajętych architektów. W tamtych czasach była ona wyposażona w sprzęt najwyższej klasy, teraz oczywiście wyglądała dla oczu nowego pokolenia (gdyby, oczywiście, takie oko raczyło spojrzeć na moją pracownię) jak rycina z podręczników o historii warzelnictwa.
Mimo anachronicznego charakteru tego pomieszczenia, kiedy nakazałem je posprzątać i odświeżyć po powrocie z Nowolecia, okazało się, że większość kluczowych sprzętów nadal prężnie działała, jakby zostały kupione ledwie w zeszłym tygodniu. Nieliczne wadliwe osprzętowanie (głownie te nieszczęsne destylatory) kazałem wymienić, znajdując możliwie najnowsze, jednak nadal pasujące do reszty aparatury – nie byłem jeszcze zdecydowany zainwestować w hobby, do którego dopiero powróciłem, mnóstwa pieniędzy i czasu potrzebnych na wymianę wszystkich przewodów, rurek, szkła i złączek. Nie mówiąc już o okropnym hałasie, jakiego wymagałaby zmiana wczepionych w ściany przyrządów i wielkiego pieca w kącie. Ruma i dzieci mieliby mi to za złe.
Teraz, kiedy wszedłem do pracowni, oczekując gościa, który znał się na alchemii być może nawet lepiej niż ja albo niektórzy z wyróżnionych studentów, czułem ukłucie niepewności. Każdy sprzęt w tym pomieszczeniu potrafiłem obsłużyć, ale czy taki młody mężczyzna jak Valerian nie był przyzwyczajony do nowszych i bardziej intuicyjnych przyrządów? Czy nie narażałem się na śmieszność, zapraszając kogoś tak młodego (dwadzieścia sześć lat, prawie dwukrotnie młodszy ode mnie!) do tego
skansenu? Oczywiście nie było mowy o odwoływaniu ustalonego spotkania ani o wymianie czegokolwiek w ostatniej chwili – w pracy z silnymi substancjami pośpiech oznaczał najczęściej kłopoty, co było niepomiernie gorsze niż wygląd mojej pracowni. Przynajmniej taką miałem nadzieję.
Usłyszałem pukanie do drzwi i jeszcze zanim służąca weszła do środka, obwieszczając swoje wieści, wiedziałem, co chciała mi przekazać.
– Przyszedł – obwieściła.
Przyszedł, pomyślałem, stwierdzając fakt ostateczny. Podążyłem za Mashą na górę i upewniwszy się, że mój strój wyglądał należycie (nigdy nie wiadomo, jeśli wychodzi się z wiekowego pomieszczenia), kazałem zaprosić gościa do środka. W naszej korespondencji wymienianej od czasu przypadkowego spotkania na przyjęciu zorganizowanym dla ważnych gości teatru jeszcze w poprzednim roku Valerian wyrażał się uprzejmie i dostojnie, jakby uczył się nieskazitelnych manier całe swoje krótkie życie. Chociaż nie pochodził ze znanego mi rodu ani nawet z Rosji, zrobił na mnie niemałe wrażenie swoim stylem wypowiedzi i zachowaniem, pasującym raczej do kogoś starszego od niego. Biła od niego dostojność i spokój niepodobny do młodego pokolenia Rosjan.
Nie przeszkadzało mi jego dojrzałe zachowanie, wręcz przeciwnie – cieszyło mnie to, że ktoś tak poważny i oddany swojej profesji zechciał współpracować z kimś takim jak ja. Poza tym o wiele łatwiej było w ten sposób przełknąć jego ogrom wiedzy, stanowczo przewyższający mój, jeśli mam być ze sobą brutalnie szczery. Na moją obronę przemawiał tylko fakt, że od czasu studiów minęło o wiele za długo i chociaż nadal pamiętałem znaczną większość tego, czego się nauczyłem, nauka warzelnictwa nie stała w miejscu przez tyle lat.
–
Witam, Panie Machavariani – powiedziałem i dzięki pomocy mojej żony, biegłej w wielu operowych językach, nie obawiałem się o wymowę jego nazwiska. –
Cieszę się, że nasze spotkanie mogło dojść do skutku po tak długiej wymianie listów. Zaintrygował mnie Pan swoją propozycją i, proszę mi wierzyć, obudził dawny zapał do sztuki alchemii. Może zanim przystąpimy do warzenia eliksiru, zechciałby Pan napić się czegoś ciepłego? Wieczory nie są jeszcze tak ciepłe, jak powinny być wiosną.Spotkanie zaplanowane na wieczór może było w pewien sposób ekscentryczne, ale na pewno nie uzasadnione – mimo młodego wieku, ze swoimi zdolnościami Valerian zapewne miał dużo pracy w ciągu dnia. Ja zresztą też.