Najukochańsza małżonko,Jak widzisz, znalazłem sposób na to, by jeszcze raz tak Cię nazwać, nie narażając się na Twoje krzywe spojrzenie i obojętność wyraźnie bijącą z postawy i wyrazu twarzy. Czy to nie dziwne, że po tylu wspólnych latach znów jesteśmy dla siebie obcymi ludźmi? Nie martw się, jestem świadomy, że nasze relacje będą teraz dość… chłodne. Spotkania jedynie przypadkowe, odwracanie wzroku, ból widoczny w spojrzeniu, szybkie ucieczki z miejsca wypadku – przepraszam, przyzwyczajenie. Oboje przecież wiemy, jak wyglądały nasze spotkania po podjęciu decyzji o rozwodzie. W końcu będziemy musieli przywyknąć do tego, że nie jesteśmy już jednością. Nie mam pojęcia, jak trudne to będzie dla Ciebie, ale wiem, że ja będę potrzebował wiele czasu, by wygasić ten płomień, który nadal się we mnie tli.
Spędziłem wiele bezsennych nocy na studiowaniu historii naszej relacji, zastanawiałem się, co mogło pójść nie tak. Nawet stworzyłem kilka bezsensownych schematów – uśmiałabyś się! Sam nie byłem świadomy, jak wiele kolorowych pisaków i samoprzylepnych karteczek mam w domu – wspomnienia wszystkich miłych chwil zapisywałem na takich różowych z uroczą mordką pingwina. Jednak ani cholerne nieloty, ani te głupie drzewka i mapy myśli nie wyjaśniły mi, dlaczego Cię utraciłem. Jedyne, co rzuciło mi się w oczy, to liczne prośby, byś dzieliła się ze mną wszystkimi swoimi problemami i utrapieniami, tak rzadko przez Ciebie spełniane. Tak naprawdę Ty nigdy mnie o nic podobnego nie poprosiłaś, więc mówiłem Ci tylko część tego, co kryło się w moim umyśle. Wiesz co? To marna wymówka. Może gdybym opowiadał Ci o sobie więcej, nasze losy potoczyłyby się inaczej, lepiej rozumiałabyś moje zachowanie. Szkoda, że mądrość nabywa się wraz z doświadczeniem – a przynajmniej tak powinno się dziać. Nie ma nic gorszego od głupich, starych dziadów, którzy trują dupę. Pamiętasz jeszcze mojego ojca? Właśnie.
Dlatego teraz, pierwszy i ostatni raz w całym moim życiu, chcę Ci opowiedzieć
wszystko. To, czego się wstydzę. To, o czym wolałbym zapomnieć. To, co powinienem był powiedzieć dawno temu. Całą prawdę. Myślę, że jestem Ci to winien.
Nie wiem, czy zauważyłaś, ale boję się ludzi. Nie? To świetnie, poza talentem do zagadania każdego, kto mi się nawinie, mam jeszcze zdolności aktorskie. Nigdy nie chciałem, byś zobaczyła mnie od tej złej, ale niestety prawdziwej, strony. Chciałem być kimś, kto załatwi wszystkie Twoje sprawy, gdy Ty nie będziesz miała siły i ochoty na kontakt z innymi czarodziejami. Być może nie robiłem tego tylko dla Ciebie – próbowałem się przekonać, czy jestem zdolny do rozmowy i utrzymania relacji bez strachu o to, że ktoś może w każdej chwili nas wykorzystać lub skrzywdzić. Przerobiłem to wszystko w dzieciństwie i wierz mi, to nie takie proste.
Kiedyś byłem przekonany, że nie mam nic do zarzucenia mojej rodzinie, syn – żywiciel to utrapienie, szczególnie dla szlacheckiego rodu. Jak spojrzeć w oczy innym arystokratom, gdy twój wymarzony syn okazuje się być
przeklęty. Rodzice właściwie nie mogli się ze mną pokazywać publicznie – nie potrafiłem ukrywać swoich zdolności, na szczęście z wiekiem jestem w tym coraz lepszy. Co więcej, wcale nie chciałem udawać, że jestem kimś innym. Leczenie innych sprawiało mi przyjemność, przynajmniej na samym początku. Dlatego ludzie z okolicy przybywali, bym pomagał im z wszelakimi chorobami, ranami czy zwykłymi zadrapaniami i rozbitymi podczas dziecięcej zabawy kolanami. Prawda jest taka, że po przejęciu nikt się nie przejmował, co się ze mną dalej działo, w końcu osiągali swój cel, a mały chłopiec Oneginów był nic nieznaczącym popychadłem, ledwo stojącym na nogach. Nikt mnie nie lubił i sam nie wiedziałem, dlaczego – teraz jestem zdecydowanie mniej pocieszny, więc ograniczone kontakty z innymi przestały mnie dziwić.
Początkowo nie przeszkadzało mi to, że ludzie mnie wykorzystywali, chociaż wiecznie byłem połamany, pokryty wysypką i różnymi ranami. Jednak zmieniłem swoje nastawienie, gdy zaczęto się nade mną znęcać. Sama wiesz, że przeniesienie nie zawsze się udaje. Powodzenie zależy od ćwiczeń, opanowania żywiciela, a także od szczęścia, po prostu. Trudno, żeby dziecko było na tyle wyćwiczone i wytrzymałe, by być w stanie uleczyć wszystkich, którzy się zgłosili. Szkoda tylko, że ci, którym nie udało mi się pomóc, i tak sprawili mi ból – groźbami skierowanymi w stronę moich bliskich, pięścią, pasem, czasem pałką – do tej pory można znaleźć na moim ciele różne blizny. Wiesz, co robili wtedy moi rodzice? Nic. Ojciec, odkąd zrozumiał, że nie będę najlepszym Oneginem młodego pokolenia, traktował mnie jak powietrze. Nie wiem, czemu żądał ode mnie perfekcji w każdej dziedzinie – to nie ja miałem kiedyś zostać nestorem naszego rodu, mogłem wieść spokojne życie bogacza i unikać wszelkich towarzyskich spotkań, a brylowanie na salonach zostawić kuzynostwu. Za to matka raz krzyczała, że jestem najgorszym, co jej się w życiu przytrafiło, a drugim razem, szlochając, brała mnie w ramiona i całowała siniaki na głowie i rękach mówiąc, że maminy całus to najlepsze lekarstwo. Właściwie, skąd się bierze takie przekonanie? Czy kobieta, gdy rodzi, zaczyna wytwarzać ślinę doprawioną antidotum na wszystkie dolegliwości? Muszę przyznać, że mi to na fizyczny ból nie pomagało, ale przynajmniej trochę koiło zbolałe serce.
Teraz już wiem, że usprawiedliwianie tego, że moi rodzice nie reagowali na to, co mi się przytrafiało, jest bezcelowe. Są tak samo winni jak ci, którzy doprowadzili mnie do marnego stanu fizycznego i psychicznego. Nie mogę się od nich odciąć – w końcu jak byłoby to widziane wśród innych arystokratów – i, prawdę mówiąc, nie chcę. Przed nimi nigdy niczego nie udaję. Jestem złośliwy, strachliwy, wylewam swoje żale bez skrępowania, odrzucam każdy najmniejszy dotyk. Chcę, żeby widzieli, jak zniszczonym człowiekiem jestem. Niech wiedzą, do czego doprowadziła ich ambicja i brak miłości. Muszą żyć z tym, jakiego człowieka wychowali, a ta świadomość nie jest czymś łatwym do zniesienia.
Kiedy dorosłem, postanowiłem się odciąć od ludzi, którzy przez lata mnie wykorzystywali. Nie było ich wbrew pozorom tak wielu. Ojciec akurat pilnował, by niewygodne informacje na temat jego syna się nie rozniosły, więc wszyscy, których leczyłem, musieli zachować całkowitą dyskrecję – to jedyne, za co jestem mu wdzięczny. Unikałem ich długo, czasem, gdy byłem nagabywany, kogoś uderzyłem i dzięki temu ludzie woleli o mnie zapomnieć. Część z nich, nawet jak teraz spotka nie na ulicy, już mnie nie poznaje. Może to dlatego, że bez fioletowych cieni pod oczami jestem zdecydowanie bardziej atrakcyjny i niepodobny do tego przestraszonego chłopaka, którego kiedyś znali. Teraz o moich zdolnościach wie tylko garstka osób i chcę, by tak pozostało. Jestem wolny, choć nie taki radosny, jak wcześniej jako małe, niewinne dziecko. Już dawno zdecydowałem, że nie dopuszczę do tego, bym był znany jedynie jako żywiciel – ten dziwak, który jest tylko darmową pomocą medyczną. Żeby chronić się przed ludźmi postanowiłem… ukryć się w tłumie. A gdzie są większe tłumy niż na naszym cudownym PUM-ie? Wybrałem dla siebie kurs prawniczo-administracyjny, co było strzałem w dziesiątkę – okazało się, że obserwowanie i analizowanie rozpraw sądowych sprawia mi wiele przyjemności, przez co skończenie studiów nie było najmniejszym problemem. Przy okazji znalazłem znajomych, chodziłem z nimi do barów i na imprezy. Być może trochę przeginałem z alkoholem, ale kto w życiu nie zrobił żadnej głupoty, niech pierwszy rzuci kamień. Stwierdziłem, że zachowując się jak normalny dwudziestokilkulatek nie będę zwracał na siebie uwagi – w końcu odludek jest bardziej podejrzany niż przeciętny imprezowicz. Nie spodziewałem jednak się tego, że takie życie mi się spodoba. Poczułem się… normalny? Nikt nie uznawał mnie za frajera, nikt nie dotykał bez mojej wyraźnej zgody, nikt nie oceniał. Dlatego, chociaż nie było to proste, schowałem głęboko wszystkie lęki i postanowiłem dać się ponieść chwili.
Chociaż, jak już wiesz, wolałbym nie pamiętać tych momentów, gdy korzystałem ze swoich zdolności jako dziecko, to i tak potrzeba pomagania innym nigdy we mnie nie umarła. Jednak tym razem chciałem mieć wpływ na to, komu udzielę pomocy. Koniec ze spotkaniami z przypadkowymi ludźmi, koniec z byciem bitym – jeżeli kogoś leczę, to na własnych zasadach, nie ma kolejek do
tego czegoś. Możesz się zdziwić, ale już jako nastolatek doszedłem do wniosku, że sąd, a nie szpital, jest jednym z najlepszych miejsc do tego, by szukać ludzi godnych mojego czasu i, oczywiście, cierpienia. Ranni pod opieką magomedyków zazwyczaj mnie już nie potrzebowali, w większości przypadków personel szpitala dawał sobie świetnie radę. Natomiast choroby tych, dla których nie było już nadziei, zabiłyby i mnie, a nie spieszę się do podziemnej kwatery. Dlatego zostałem prokuratorem – pomagam poszkodowanym doprowadzić do sprawiedliwego rozwiązania spraw, a tym, którzy zostali skrzywdzeni fizycznie, czasem ulżę w bólu. Przyrzekłem sobie, że już nigdy nie pomogę człowiekowi, który według mnie jest zły. Tacy zasługują na śmierć, nie na to, by cierpieć w imię ich komfortu. Chociaż, gdyby mi się nawinął jakiś ranny Kuragin, pewnie i tak bym mu pomógł. Kogo próbuję oszukać? Zrobiłbym to choćby dla Ciebie i Twoich bliskich – czyż piękna Rumiana nie weszła do tej cholernej rodziny?
Szczerze mówiąc, byłem przygotowany na to, że ze względu na moją świetnie skrywaną awersję do ludzi całe życie będę sam. Czym innym jest imprezowanie ze znajomymi z uczelni, a czym innym dzielenie całego życia, wszystkich słabości i sekretów, z jedną osobą. Było duże prawdopodobieństwo, że gdyby ktoś przebywał ze mną zbyt wiele czasu, domyśliłby się, że Lavrenty, którego wszyscy znają, to tylko maska, która może dość szybko się rozpaść. Dlatego posiadanie partnerki nie wchodziło w grę. Wtedy pojawiłaś się Ty, moja piękna Bistro. Światło w mojej ciemności, róża wśród cierni, ostatnia sadzonka rzadkiej magicznej rośliny – liczę, że docenisz żart tematyczny. Dla Ciebie postanowiłem zmienić plany i zaakceptować obecność miłości w moim życiu.
Gdy tylko zostałaś moją żoną, zrozumiałem, że wcale nie muszę ściągać przed Tobą maski, żeby nasz związek przetrwał. Zawsze mi się wydawało, że potrzebujesz obrońcy. Mogłem wykorzystać nowo nabyte umiejętności oczarowywania ludzi i zdjąć z Ciebie ciężar rozmów z nieciekawym towarzystwem. To ja błyszczałem na wszystkich bankietach, podczas gdy Ty chowałaś się bezpiecznie za mną, czekając na powrót do domu. Jednak prawda jest taka, że w domowym zaciszu nie byłaś bardziej skłonna do rozmów, niż na oficjalnych przyjęciach. Niejednokrotnie widziałem, jak sama próbujesz się mierzyć z problemami, nic mi o nich nie mówiąc. Chciałem Ci pomóc, jak tylko byłem w stanie. Dlatego cały czas nalegałem na to, byś opowiadała mi o wszystkim, co się trapi, byśmy próbowali poradzić sobie z tym razem. Niestety, nie byłaś chętna do współpracy, a ja nie mogłem patrzeć na Twoje cierpienie, ani fizyczne, ani psychiczne. Stałaś się jedyną osobą, której choroby i rany przejmowałem, gdy tylko się pojawiły, bez wyjątku. Wszystko, co Ci dolegało, sprawiało mnie samemu mniejszy ból, gdy to ja musiałem się z tym zmierzyć, nie Ty. Twój opór i krzyki, bym Cię nie dotykał i nie próbował uleczyć, nie były dla mnie żadną przeszkodą. Tutaj nie mogłem pójść na kompromis.
W pewnym momencie wszystko zaczęło się rozpadać i, jak już mówiłem, do tej pory nie wiem, dlaczego. Zaczęłaś się ode mnie oddalać, a im więcej miłości Ci okazywałem, im bardziej pokazywałem, jak mi zależy, tym więcej nas dzieliło. Zachowywałaś się tak, jakby w ogóle nie zależało Ci na naszym małżeństwie. Patrzyłem, jak gaśniesz na moich oczach – wiecznie wyglądałaś na zmęczoną, sporo schudłaś, a im bardziej wyczuwałem twardość żeber pod Twoją nocną koszulą, tym bardziej byłem na siebie zły. Czy to było możliwe, bym nie dbał o Ciebie wystarczająco dobrze? A może nie byłem mężem, jakiego pragnęłaś? Pewnie nigdy się nie dowiem, w końcu mi nie powiesz, bo po co. Lepiej, żebym się zadręczał do końca życia, prawda?
Z czasem moja cierpliwość do Ciebie się wyczerpała i powoli pokazywałem prawdziwą twarz. Wypominałem wszystkie niedociągnięcia, wyolbrzymiałem problemy, narzekałem na rzeczy, które nie były warte zachodu. Kłótnie, których tak bardzo starałem się do tej pory unikać, były nieodłącznym elementem każdego dnia. Próbowałem przechodzić przez nie ze spokojem, patrząc na sprawę raczej obiektywnie – przynajmniej po jakimś czasie – i niejednokrotnie przychodziłem do Ciebie i mówiłem, jakim jestem idiotą. Niestety, nie zawsze potrafiłem zachować należyty spokój. Nigdy nie zapomnę Twojego spojrzenia, gdy pierwszy i jedyny raz na Ciebie nakrzyczałem – szok i ból, który zniknął tak szybko, jak się pojawił. Wtedy zrozumiałem, że właśnie udało mi się całkowicie zepsuć nasze małżeństwo. Nigdy nie powinnaś była zobaczyć mnie takiego, jakim naprawdę jestem. Dlatego schowałem z powrotem swoją prawdziwą twarz i liczyłem, że o niej zapomnisz, ale tak się nie stało. Ja też nie zapomniałem. Zresztą, znów wracam do bycia gburem – to, na szczęście, mogę zwalić na to, że jestem świeżo po rozwodzie, ale ta wymówka nie będzie działała zbyt długo. Może powinniśmy jednak na siebie częściej wpadać, żebyś mnie wytrącała z równowagi?
Ta szczera rozmowa, na którą się zdecydowaliśmy po moim wybuchu, była najtrudniejszą rzeczą, z jaką do tej pory przyszło mi się mierzyć. Nigdy nie uroniłem tylu łez, co wtedy, gdy, omawiając wady naszego związku, zrozumiałem, że właśnie Cię straciłem. Jednak myślę, że decyzja o rozwodzie, którą wtedy podjęliśmy, była najlepszym, na co mogliśmy się zdecydować. Nie zasługujesz na to, by być z kimś tak wybrakowanym, jak ja. Jestem świadomy, że byłem w stanie zapewnić Ci komfort psychiczny tylko na chwilę – w końcu
prawdziwy ja wyszedłby ze skorupy i wszystko zniszczył. Sama miłość nie wystarczy, by utrzymać zdrowy związek. Mam nadzieję, że chociaż Ty czujesz się teraz lepiej, bo ja powoli wracam do punktu wyjścia. Gdy, leżąc w łóżku, nie czuję obok Twojego ciepła, budzę się zlany potem po koszmarach przypominających, jak marna była moja przeszłość. Znów unikam ludzi, tym razem dlatego, że boję się znów zostać odrzuconym. Nie zniósłbym utraty jeszcze kogoś, rozwód wystarczająco mnie dobił. Dziwne, większość facetów się cieszy, gdy znów może bez oporów podrywać panienki.
Jeżeli odniosłaś wrażenie, że piszę ten list lekką ręką – choć nie wiem, jak mogłabyś tak pomyśleć, pewnie tylko przez słabe żarty – mylisz się. Odkąd się rozstaliśmy jestem pustą skorupą, a te głupoty i sarkazm ratują mnie przed całkowitym załamaniem. Nie chcę wrócić do tego, kim byłem kiedyś, kim pewnie nadal w głębi jestem – odludkiem, mendą, człowiekiem, który boi się własnego cienia. Niestety, chyba złośliwość i gburowatość są niezbędne do przetrwania w tym okrutnym świecie, to chociaż na nie sobie pozwolę. Wiem, że muszę iść dalej, najlepiej jak najszybciej. Zbyt wiele osób na mnie polega, bym mógł zatopić się w bólu, a może i w alkoholu – jak wiemy, mam słabą głowę i zbyt duża ilość procentów w organizmie zaburza moje zdolności do oceny sytuacji. Wczoraj, niedługo po usłyszeniu decyzji sądu, upiłem się straszliwie i chciałem spalić wszystkie Twoje ubrania i książki, które znalazłem, zagubione w mojej szafie. Dobrze, że się powstrzymałem, bo jednak cenię sobie jasny kolor ścian w salonie i brak zapachu spalenizny. Stać mnie na remont, ale ten kolor farby na ściany wybrałaś Ty i chcę na niego patrzeć jak najdłużej.
Nie oczekuję od Ciebie niczego, cóż byłby ze mnie za człowiek, gdybym Cię teraz czymś zadręczał. Chcesz mnie usunąć ze swojego życia – proszę bardzo. Ale pozwolę sobie na ostatnią, nieśmiałą prośbę. Chciałbym, byś wspominała mnie czasem jako kogoś, kto przyniósł do Twojego życia choć trochę miłości i radości. Ja postaram się pamiętać Ciebie tylko w ten sposób.
Na zawsze Twój,
Lavrya
PS Po przeczytaniu tego listu stwierdzam, że napisanie go było najgłupszą rzeczą, jaką zrobiłem w życiu. Wątpię, żebyś chciała czytać wypociny grafomana, zakochanego frajera. Jego miejsce – nie frajera, lecz listu – jest w pośród płomieni i tam zapewne zaraz wyląduje. Co do mnie, jeszcze się zastanowię, czy aż tak mi tęskno do ognia. Być może życie bez Ciebie będzie wystarczająco przypominało piekło, bym zechciał schłodzić się w kominku.