Cześć. Mam na imię Andrei i jestem anonimowym alkoholikiem.
Nie jestem, ani anonimowym, ani alkoholikiem, ale to dobry początek jak każdy inny. Na pewno lepszy od faktów. Co jest ciekawego w tym, że urodziłem się tu i tu, wtedy i wtedy, z takich i takich rodziców? Nic. Ale chcecie o tym słuchać, co? Zawsze chcecie.
Urodziłem się. Wielkie Tyrnowo, 12 września 1970, 3320 gramów wagi, 53 cm długości. Matka: Marta Shervashidze, półrkwi. Ojciec: Gavril Asen. Ten Asen, tak, z najczystszą krwią w całej Bułgarii. Jestem dzieckiem z dobrego domu. Bogatego. Z tego samego co Nikolai Asen (mój wujek, tak się złożyło) i Pavel Asen, ci sławni klątwołamacze.
Jak się dobrze poszuka, to gdzieś o tym pisali. W jakiejś gazecie będzie pewnie nawet moja fotografia, jak mały, gruby i czerwony wydzieram się po raz pierwszy i wymachuję nogami. Moimi narodzinami podnieciło się pół Bułgarii, podobnie jak podniecało się narodzinami wszystkich innych członków naszej rodziny, w większości chłopców. Nie byliśmy, nie jesteśmy i najpewniej nigdy nie będziemy rodziną królewską - nawet oficjalną arystokracją nie jesteśmy, wyobrażacie sobie? - ale to wydaje się być szczegół, skoro i tak traktują nas tak, jakbyśmy nimi byli.
W dupie to mam, wiecie? Te specjalne traktowanie. W byciu synem z dobrego domu dobre jest tylko to, że alkohol i fajki często można dostać za darmo, i że panny zrzucają przy tobie ciuchy na najmniejsze skinienie palcem.
Jestem prostym chłopakiem. Mam proste potrzeby.
Jak już jasnym się stało, że nie spełnię rodzinnych oczekiwań, przestano czegokolwiek ode mnie oczekiwać. Jeszcze jakimś ostatnim zrywem zdecydowałem się na studia, ale nikt się z tego specjalnie nie cieszył. Wiedzieli, że je rzucę. Rzuciłem, zresztą szybko. Nie zrozumcie mnie źle, nie bawiłem się na nich najgorzej. Tak naprawdę były w porządku. Tylko nie dla mnie, przynajmniej wtedy.
Jak dotarłem do Petersburga na uniwerek, tak już go nie opuściłem. Powrót do domu nie był szczególnie nęcącą opcją. Poważnie, co miałbym tam robić? Dziedzicem był, jest i będzie Dragan, mój starszy brat. Urodził się jako dziedzic, a jako głowa rodziny umrze. Nie ma innego wyjścia, jest wykapanym ojcem. Z kolei partią na wydanie, zabawką do politycznych rozgrywek i zawierania sojuszów jest Elisaveta, nasza siostra. Od dziecka prali jej mózg tym, że jej macica jest niemal skarbem narodowym. Bo wiecie, da dzieci, które będą pół Asenami, a pół kimś TAK BARDZO WAŻNYM, więc, czaicie, one same będą w ogóle najważniejsze na świecie. Elisaveta to wie i nie marudzi, jak przyprowadzają jej na smyczy kolejnych kandydatów. Niby na męża, ale tak naprawdę do rozpłodu, wszyscy to wiemy. Nie marudzi. Bo w sumie czemu miałaby? Jest jej dobrze. Ma pieniądze i daje dupy co noc to innemu. A rodzice wierzą, że jest niewinna, ogarniacie to? Elisaveta. Niewinna. Będzie się musiała dobrze postarać udając dziewicę przed tym, który ją zaobrączkuje.
No i jestem ja. Nie dziedzic i nie partia do rozpłodu. To znaczy, tym ostatnim mógłbym być. Na upartego znaleźli by mi jakąś córkę wujka brata kolegi Ministra, która miałaby to nieszczęście męczyć się ze mną w teorii do śmierci, w znacznie bardziej prawdopodobnej praktyce - do rozwodu. Jeszcze do niedawna naprawdę o tym przebąkiwano, ojciec rzucił nawet jakimś konkretnym nazwiskiem, którego w tej chwili zupełnie nie pamiętam.
Ale wiecie, średnio mnie to bawi, te wszystkie plany - niewątpliwie bardzo istotne - i udawanie rodziny-pępka świata tylko dlatego, że śpimy na hajsie. A ja nie lubię rzeczy, które mnie średnio bawią, więc zająłem się tym, co bawi mnie bardziej. Że przy okazji zszargałem sobie reputację na tyle, by nawet moi mistrzowie strategii matrymonialnych, szacowni rodzice nie potrafili nic z tym zrobić? Profit.
Dodatkową kwestią jest to, że mam też problem futerkowy, a to, tak jakby, wiele rzeczy utrudnia. Środowisko wybitnych średnio lubi takich, jak my, jak ja. Takich, wiecie, z zębami, z pazurami, z sierścią śmierdzącą mokrym psem i raczej paskudnym oddechem. Takich, co to czasem warkną nie wtedy, kiedy trzeba i takich, którzy gapią się w księżyc jak cielęta w malowane wrota.
Wilkołaki. Wybitni średnio lubią wilkołaki, a, cóż za niespodzianka, mi się trafiło takim być.
To w ogóle zabawna historia, serio. Taka, którą można by było opowiadać przy rodzinnych obiadkach, zaśmiewając się przy tym do łez, gdyby tylko rodzina nie miała kijów wsadzonych tak głęboko w swe szlacheckie dupy. Moja, niestety, ma, ma drągi bardzo, bardzo głęboko, przez co wspomniana opowieść ubawiłaby co najwyżej mnie samego i wujka Nikolaia. A dwóch to trochę mało, nie warto opowiadać. Historyjka się więc marnuje. Słabo, co?
Bo wiecie, to było całkiem... Książkowo, tak bym powiedział. Modelowa przypowieść o tym, jak czarna owca staje się owcą jeszcze czarniejszą, a to jedynie przez swą głupotę. Bo ja faktycznie nie byłem wtedy wybitnie rozgarnięty. Niektórzy mówią, że nadal nie jestem, ale wtedy przeszedłem sam siebie. Miałem drogi alkohol, świetny seks i, ogólnie rzecz biorąc, pamiętną noc, którą ukoronowało dziabnięcie. Paskudne. Obrzydliwe wręcz. Dobra dupa okazała się być suką - w dosłownym tego słowa znaczeniu. I to w dodatku ze wścieklizną.
Miała na imię jakoś... Yordanka. Yordanka Cantacuzino, chyba tak. Też elita, bułgarski skarb, ach, och, kim ona nie była. Poznałem ją jeszcze przed moją petersburską przygodą, zanim wyjechałem na uniwersytet. Była świetna. Atrakcyjna. Inteligentna też. Taka, której się nie odmawia. Nie czailiśmy się jakoś szczególnie długo, układ wyewoluował szybko, był prosty i przyjemny. Nie byliśmy parą, ale sypialiśmy w jednym łóżku. Nie byliśmy parą, ale byłem zazdrosny o nią, a ona o mnie. Nie byliśmy parą, ale czasem myśleliśmy, że fajnie byłoby spędzić ze sobą więcej, niż tylko kilka tygodni.
Yordanka też miała futerkowy problem. Przemieniła mnie na początku wakacji, bo stwierdziła, że tak będzie zabawnie. Uroiła sobie stworzenie stada, małych wilczków i bawienie się w jakieś chuj wie co. Piękną i Bestię, kurwa, tylko trudno stwierdzić, kto miałby być tą Piękną. Ja nie, ale ona też nie mogła liczyć na tę rolę. Była popierdolona.
Umarłem wtedy prawie. Znaczy, nie wiem w zasadzie, może nie, ale nie było przyjemnie. Było chujowo. Chujowo ale stabilnie, przez długi czas. Rzygałem jak kot, płakałem jak ostatnia sierota, a jak wróciłem do domu, to nawet nie byłem wstanie odpyskować Elce, jak się zaczęła panoszyć. To nie byłem ja, nie wtedy. Byłem trupem. Jakimś naczyniem, które wypełniono czymś, co się do niego nie nadawało. Jakimś gównem, ostatnim syfem, którego nikt nie powinien dotykać.
Nie pamiętam pierwszej pełni. Nie pamiętam w zasadzie wielu
pierwszych pełni. Spędzałem je z Yordanką, tak mi się przynajmniej wydaje. Pilnowała mnie chyba i uczyła, bo z każdą taką nocą radziłem sobie lepiej. Musiała mi pokazywać jakieś rzeczy, tłumaczyć, ale nie jestem w stanie powiedzieć, co. Po prostu się poprawiało. Jak wyjechałem do Rosji, byłem w stanie sobie radzić. Nie żarłem dzieci, nie ganiałem po okolicy jak pojebany. Byłem już wtedy wilkołakiem cywilizowanym.
Cywilizowanym, kurwa.
Zostałem nim, chyba. Tak myślę. Jak przez mgłę pamiętam to śmieszne stado, parodię którego Yordanka próbowała stworzyć w Bułgarii. Jakieś dwa, trzy inne wilkołaki, których imion nie kojarzę, ale które były. Ustalali jakąś hierarchię, chcieli stworzyć sobie jakieś tradycje, jakieś wewnętrzne zasady. Poili się ziołowymi wywarami, poili nimi także mnie, mieliśmy być jedną wielką rodziną. Yordanka miała być alfą, ja jej przydupasem, reszta naszą gwardią.
Chuja, nic z tego nie było, wyjechałem. Bez pożegnania, chyba. Nie pamiętam w każdym razie, żebym się żegnał. Nie wiem, co się dzieje z tamtymi gnojami. Panna pewnie żyje we własnych urojeniach, tamci jej towarzyszą. Pewnie nic się nie zmieniło. Próbują tego swojego wilczego eksperymentu, próbują stworzyć coś więcej.
Przerost formy nad treścią.
Chociaż sam koncept stada nie jest zły. Szczerze, to nawet do mnie trafia. Teraz, kiedy wiem już, kim jestem - czy raczej, kim
nie jestem. Kiedy machnąłem ręką na tę całą likantropię, kiedy przestałem z tym walczyć i smarkać po nocach nad nieszczęściem, które mnie spotkało. Jak już znowu stałem się mężczyzną, to jakoś mi lepiej. Jakoś więcej rozumiem, więcej czuję i widzę lepsze perspektywy, niż wtedy. Stado. Mógłbym je mieć. Tak myślę. Może to nie był aż tak pojebany pomysł, może to tylko wykonanie tam nie wyszło.
Nie umiem się teraz określić, choć jest presja społeczna na to, by każdy był w stanie to zrobić. Ja nie potrafię. Wiem, jak się nazywam, ale nie wiem, kim jestem, jeśli wiecie o co mi chodzi. Nie mam swojego miejsca na świecie - posiadłość w Wielkim Tyrnowie na pewno nim nie jest. Nie jest nim też Petersburg, choć właściwie nie wiem, czemu nie. Jest mi tu nieźle. Całkiem dobrze. Mam tatuaże, taniec, ogień, iluzje, seks, alkohol, futro. Setki otwartych drzwi, które otwieram sobie sam, tym jaki jestem, a nie nazwiskiem, na które każdy tu ma wyjebane. Tu nie jest Bułgaria. Tu nikt nie kojarzy mnie z ojcem, z wujkiem i z całą procesją innych Asenowiczów, którzy czymś się wsławili. Tu nikt też nie wiąże mnie z Yordanką - chociaż, tak szczerze, w Bułgarii też już chyba nikt by tego nie robił. Dawno to było. Za dawno, żeby pamiętać.
Jeśli się czymś wsławię, to może liczbą spłodzonych bękartów, bo w sumie nie wiem, czym innym miałbym. Nie ciągnie mnie do orderu za zasługi. Nie widzę dla siebie Wielkiego Planu Na Życie. Nie wiem, dlaczego w ogóle miałbym go szukać.
Czasem myślę, że jestem obywatelem świata. Że nie będzie dla mnie miejsca, bo tak naprawdę wszędzie będzie moje miejsce.
Czasem myślę, że to gówno prawda, a ja jestem nikim więcej, jak gnojem z ulicy.
Ale fajnym. Fajnym gnojem z ulicy, nie mówcie że nie.