Miał może 19 lat, kiedy zaczynał w tej branży.
Gdy przed pierwszym poważnym występem na scenie, ktoś wykrzyczał jego nazwisko za kulisami, on był właśnie w momencie obgryzania sobie paznokcia u kciuka. Ze stresu, ze zwykłego, ludzkiego zdenerwowania. W końcu był jeszcze młody, a i był tu szanowany tylko dlatego, że jego matka sobie na to zasłużyła.
Na jego barkach spoczął ciężar wpływu matki i głośnego nazwiska ojca.
Ale Fiodor kochał muzykę, pewnie jeszcze nie raz o tym wspomnę, oczywiście – wiedział, że w gardle drzemał mu głos, którego wielu mogło pozazdrościć. Wiedział też, że na pewno podoła, jeżeli nie pozwoli strachowi na zasianie ziarna paraliżu w jego ciele.
Popchnięty przez przyjaciela z tamtych czasów, Borisa, wesołym kuksańcem i stwierdzeniem, że:
-
Dasz radę, płynie ci to we krwi.Zdecydował się odważyć.
W końcu Boris miał rację. Muzyka płynęła mu we krwi, buzowała w żyłach. Była tym co trzymało go przy życiu i to nie życiu byle jakim, a życiu wymarzonym. Była czymś, co zaszczepiła mu matka, co przyciągało do siebie niczym magnes. Czymś, z czego można było żyć, jeżeli tylko odważyło się poświęcić temu wszystko.
Bo niestety, śpiew pożerał młodość. Nie pozwalał skupić się praktycznie na niczym, poza nim, na lekcjach gry na instrumentach, które miały dodatkowo rozwijać słuch młodzieńca no i oczywiście na wycieczkach do Teatru, które to matka jego uczyniła swoistym rytuałem.
I chociaż zrobiło to z niego miernego czarodzieja, nigdy nie skupionego w całości na kształtowaniu swojego daru, tak wykreowało prawdziwego, budowanego od podstaw artystę.
Czy miał to rodzinie za złe? Czy chciał przeciwstawić się fatum?
Nie. Odpowiedź brzmi nie, bo Vasilchenko naprawdę kochał muzykę. Kochał teatr. Kochał śpiew. Kochał też, jak się potem okazało, sam oślepiający blask, jaki rzucały na niego teatralne reflektory. Kochał ciszę, w której zatapiali się widzowie, oczekując na jego kwestię. Kochał oklaski, kochał uśmiechy ludzi, którzy rozpoznawali go na ulicach. Kochał radość kobiet, które prosiły czasami o autografy, bardziej z powodu tego, że podobała im się przypadkiem jego roześmiana buzia, a nie zawsze gra aktorska.
Kochał to ale i bardzo się do tego przyzwyczaił.
Po matce jednak odziedziczył dość uciążliwą przypadłość, jaką było poświęcanie swojej pasji całego życia, gubiąc tym samym czas, jaki można poświęcać na przyjaciół innych niż ci w trasie, za sceną lub na scenie. Na rodzinę obecną lub czekającą na założenie. Na miłość dłuższą niż na wieczór i na posiłek przygotowany w zaciszu domowym, a nie spożyty w jakiejś restauracji między spektaklami.
Po matce, można powiedzieć, została mu ta gorliwość i „starokawalerstwo”, a po ojcu… Cóż. To może za moment.
Dagna Sapieha-Vasilchenko, bo tak się właśnie nazywała się ta, która wydała go na świat i uczyniła takim, jakim był.
Zdolna skrzypaczka, która wdarła się na scenę Teatru Bolszoj pazurami, nie posiadając niczego co nazywano „dobrymi plecami” czy „sympatią partii”. Dotarła do wszystkiego tylko własnymi umiejętnościami, słuchem wręcz doskonałym i aurą osoby pewnej siebie. Była jak ten uparty na wygraną koń, na którego stawiałeś bez zawahania, wiedząc, że nie zawiedzie, ba – może nawet zaskoczy pozytywnie, jeszcze lepszym wynikiem.
Rajskie to było życie, w tym bezgranicznym poświęceniu karierze, o której wiele młodych kobiet mogło tylko śnić. Szkoda w tym wszystkim, że okupić to musiała staropanieństwem, o którym podszeptywano w jej kręgach, gdy tylko odwracała wzrok i słuch. Czy bolało? Być może, jednak zwykła mawiać, że te gaduły, które za jej plecami rzucają słowa nieprzyjazne i nieprzychylne, muszą chyba cierpieć na przewlekłą zazdrość, że aż zadek ściska.
Więc co postanowiła zrobić pani Sapieha?
W atmosferze skandalu, poślubić siedemnaście lat młodszego mężczyznę, jeszcze bardziej zaciskając te tyłki rzeczonych zazdrośników.
Bohdan Vasilichenko miał 21 lat, gdy poślubił Dagnę.
Czy było to małżeństwo z miłości? Tak, jednak nie takiej jaką wyobrażać by mogli sobie wszyscy zagorzali romantycy. Połączyła ich bowiem miłość nie do siebie, a muzyki. Zupełnie różnorodnej, to prawda, jednak wciąż do muzyki.
Bohdan był spadkobiercą fabryki porcelany, jako, że był w swej młodości i tak najstarszym z synów. Kompleks ten zajmował jedną halę produkcyjną i dwie hale magazynowe. Jednak czemu o tym wspominamy? A właśnie dlatego, by powrócić do wątku, w którym to Fiodor otrzymuje coś po ojcu.
Najstarszy syn budował rodzinę, w czasie, gdy Fiodorowi zostali tylko rodzice - powolnie zapadająca się w starości matka i zdecydowanie zbyt młody dla niej ojciec, wciąż pełen sił do działania. Sił, które razem z synem spożytkowali w sposób typowy dla nazwiska, jakim się przedstawili - z pompą wkroczyli w świat muzyki rozrywkowej.
Lokal „Bezdelushka” był po prostu dyskoteką. Przerobioną z industrialnej budowli, będącej nigdyś halą magazynową fabryki, ale wciąż dyskoteką. Wspólną spółką ojca i syna, którym w tworzeniu jej przyświecała miłość do muzyki, śpiewu, tańca i pieniędzy, jakie inwestycja ta mogła przynieść.
I przyniosła, bo młodzi czarodzieje, niekoniecznie czystej krwi, byli wciąż tylko ludźmi. Wciąż musieli bawić się, ba, wciąż lubili to, zdecydowanie bardziej od potańcówek urządzanych przy klubie książki czy w gronie studentów w ciasnym, wynajmowanym za pieniądze rodziców mieszkaniu.
I chociaż „Bezdelushka” była lokalem głównie ludzi młodych, muzyka która grała w jej murach przyciągała niekiedy i ludzi, którzy nie przyznaliby się do tego przed szerszym gronem, tak jednak lubili po prostu… Potupać nóżką do czegoś mniej wyszukanego, w murach nie obskurnych, bo urządzonych z klasą i poszanowaniem dla architektury, w jakiej się mieściła. Ale chyba właśnie o to chodzi, prawda? By nikt nie wstydził się tego, do czego lubi się bawić i że lubi się bawić, pomimo czasami napęczniałych dumą nazwisk.
W końcu muzyka musi łączyć, a nie dzielić. Tak jak połączyła Dagnę i Bohdana kilkadziesiąt lat temu, a już szczególnie łączyć pokolenia, tak jak zrobiła z ojcem i synem Vasilchenko.