Święto Welesa z owczarni
Skłamałam Grishy odrobinę, gdy powiedziałam, że to
już. Święcenia się skończyły, to prawda, ale nie święta. Święta się dopiero zaczynają. Przy stole. I to jest tak samo ważne, jak to, co się stało w owczarni: teraz trzeba oddać cześć bogom, teraz jest czas na jedzenie, toasty, na łączenie się i modlitwy.
Trzy ciasta, baranina, butelka araku, dzban wody i owczego mleka, trochę piwa. Część z tego to tylko zasługa Aslana – gdyby nie on, nie wiem, czy stać nas by było dzisiaj na świętowanie tak, jak należy. Wszyscy się jednak cieszymy, że w tym roku jakoś
dało radę. Sam Aslan świętuje dziś ze swoimi dziećmi i żoną – nie zmieścilibyśmy się tu wszyscy, niestety.
Ale krzesło Aslana jest wolne, to po prawej ojca. Tam musi usiąść gość. Ojciec wskazuje więc Grishy to zaszczytne miejsce, zaprasza go tutaj oficjalnie. Sadowią się wszyscy tylko po to, żeby podnieść się, kiedy papa wstaje.
Początek.
Ojciec stoi, poważny i dostojny, jak skała. Święci dania, napoje, odmawia modlitwę, a potem unosi róg i napełnia go piwem. To pierwszy toast. Papa nie lubi przedłużać, ale trzeba powiedzieć parę słów. Więc mówi: ładnie, jednak konkretnie, z siłą. Jak trzeba. O bogach, od których łaski wszystko zależy; o sile święta; o zaszczycie, jakim jest bycie częścią tego obrzędu; o gościu i o radości, jaką nas napełnia jego przybycie.
— Za Wielkiego Boga! — grzmi. Jego głos brzmi, jakby piorun uderzył w skałę.
Piją wszyscy, a ostatnie krople wylewamy na ziemię.
Kobiety nie wznoszą toastów, zazwyczaj. Ale jesteśmy zbyt małą rodziną, by przy jednym stole wykluczać kobiety, a babcia jest tutaj najstarsza i najpiękniej mówi. Więc gdy papa, głowa rodziny, kończy toast, podaje róg babci. I oto zaczyna się.
Uwielbiam słuchać i patrzeć, jak babcia opowiada. Wszystko w niej wtedy ożywa, jakby historie rozpalały w niej ogień, stary, jasny i silny. Lśnią jej oczy, wydaje się wyższa, silniejsza. Ma ostre, władcze spojrzenie, takie, jakie mają tylko królowe i bogowie. Jaśnieje pradawnym blaskiem, którego nie widziałam u nikogo i zadziwia mnie: jak jedna osoba, posiwiała staruszka z reumatyzmem, może wydawać się jak góra, jak w jej głosie może brzmieć huk oceanu i zapomniana muzyka niesiona echem między skałami.
To jej gruzińska krew, zgaduję, tak w niej wykształciła piękną mowę. Tę ostrość – papa mógł odziedziczyć po niej. Gdy stoją obok siebie, gdy mówią, dobrze widać rodzinne podobieństwo.
I babka mówi. Nie tak długo, ale dłużej niż tata. Uzupełnia wszystko, co jego małomówna natura z toastu ucięła.
Może wydawać się komuś, że nie mamy wiele. Materialnie: to prawda, nie mamy. Kilkadziesiąt owiec, parę kóz, parę kur, dwa psy; starą chatę z nieszczelnymi oknami, stary stół, starą szablę; suknię ślubną z odszytymi zdobieniami, trochę kożuchów. Ale nie wydaje mi się, żeby można było o nas powiedzieć, że mamy
mało. Nie, to na pewno nie tak. Mamy mnóstwo. Mamy więcej, niż wiele, wiele ludzi i mamy więcej, niż mogłyby nam zapewnić wszystkie pieniądze na świecie. Mamy góry, których jesteśmy strażnikami i opiekunami i które nas bronią i kształtują. Mamy tradycje, które przekazywano z ojca na syna, z matki na córkę od bardzo, bardzo dawna; tradycje, za które żyło i z którymi umierało wiele pokoleń. Mamy bogów, których imiona znamy tylko my. Mamy święta, mamy toasty, barwniejsze i piękniejsze niż gdziekolwiek indziej (a przynajmniej tak powie ci każdy na Kaukazie). Mamy legendy i historie, które są
żywe – wystarczy pójść nad jakie jezioro, stanąć pod jakąś górą, żeby zobaczyć, że bohaterowie i bogowie nie umarli i nie umrą nigdy. Jak mogą, gdy od ich czasów nic się w przyrodzie nie zmieniło?
I mamy siebie. Możemy być zupełnie różni. Możemy się kłócić. Ale nieważne, co się stanie, jesteśmy z tej ziemi i wobec jej pięknego okrucieństwa – mamy siebie.
O tym przypomina mi toast babki. Dlatego babcia jest taka niezwykła i taka ważna dla tej rodziny. Spaja nas.
Chciałabym być kiedyś chociaż trochę taka jak ona.
Ona kończy, unosi róg i huczy z mocą fali rozbijającej się o brzeg:
— Za Wielkiego Boga!
Wstajemy wszyscy i wtórujemy jej głośno. I pijemy – bo trzeba pić. Wlewamy w siebie słodki arak, a ostatnie krople wylewamy na ziemię. Dla boga, dla tego najwyższego, który dał nam magię. Może Welesa, a może Chuycau. Nie wiemy, dlatego jest wielki. Nie chcemy obrazić żadnego. Nawet mały Khasan niezdarnie unosi drewniany kubeczek i przechyla, by ostatnie krople mleka spadły na podłogę.
Babcia siada i wydaje się, że nagle znowu jest człowiekiem. Dziwne. My siadamy również.
Są trzy ciasta na stole, tak, jak należy, i baranina. Zwykle nie ma takich obfitości, ale to jest święty dzień, więc je i pije się za bogów. Tak trzeba. Wszystko jest poświęcone przez papę, jednak to nie koniec formalności. Podajemy sobie talerze z rąk do rąk, płyną kolejne toasty, już krótsze, za zwierzęta, za rodzinę, za zdrowie, za Grishę, za Mitrokhinów, za łaskę, krzyczymy po każdym
amen Chuycau. Przy stole wszystko ma swoje miejsce. Lubię ten porządek. Jest coś pięknego w tym, jak każdy wie dokładnie, co trzeba zrobić, co trzeba powiedzieć, kiedy milczeć, coś ujmującego w geście podawania sobie jedzenia.
Stół jest jak ołtarz i tak się trzeba zachowywać: jakby to było miejsce święte.
Dla Grishy to pierwszy obiad z nami – w dodatku w święto. Dlatego szepczę mu ciągle, gdy tylko wychwytuję, że nie jest pewien, co teraz ma zrobić; cicho, krótko objaśniam mu i prowadzę go łagodnie przez zawiłości naszej etykiety. To na lewo, to na prawo, to zostaw. Wstań, usiądź, unieś kieliszek. Pij, nie pij, wylej na podłogę. Ojciec też mu mówi, zaprasza go, by jadł pierwszy. Mama delikatnie, z ciepłym uśmiechem wskazuje mu, gdzie powinien postawić tacę i komu podać. Tu chodzi o bogów, ale też o gościa. Ma się czuć jak jeden z nas i wszyscy o to dbają.
Długo trwają te rytuały, nim rozpoczynają się pierwsze rozmowy. Jemy akurat miękkie, słone ciasto i można wreszcie mówić swobodnie, ale wiem, że kolejne rundy toastów nadchodzą. One się nigdy nie kończą, a wraz z nimi wraca sakralny charakter, skupienie, milczenie.
Z kieliszkiem w ręku jesteśmy wiernymi Osetyjczykami, którzy mają podtrzymywać sklepienie tradycji własnymi ramionami. W przerwach między kieliszkami: jesteśmy ludźmi, którzy dyskutują o zwyczajnych sprawach. Lokalnych. Co się komu stało w okolicy, kto co robi, czy stary Mefodiy w końcu naprawił ten swój płot (
już dawno powinien, przecież to się może stać tragedia;
Nika, pójdziesz tam jutro, zobaczysz, czy mu nie trzeba pomocy), jakie są zmiany w naszym Kisłowodzku. Stół rozbrzmiewa plotkami – wszyscy o wszystkich wszystko muszą natychmiast wiedzieć.
Mama wtedy, chyba z rozpędu, może dlatego, że Grisha siedzi na miejscu Aslana, wyskakuje nagle:
— Grishka, słońce moje, ty mieszkasz w Kisłowodzku, w domu, prawda? Nie w Petersburgu? — upewnia się słodkim tonem – i nagle, na chwilkę, przy stole zapada cisza. Mama uświadamia sobie, co powiedziała. Dostrzegam, jak spada na nią świadomość własnych słów i zmienia coś w jej spojrzeniu.
Babka gwiżdże krótko, tak, jakby chciała skomentować
to teraz dowaliłaś, Roksolana, ale tylko upija rozbawiona mleko ze szklanki. Papa nie odzywa się. Mama śmieje się skrępowana, odruchowo kryje twarz w dłoniach, cała się rumieni.
— Przepraszam, panie Mitrokhin! Chuycau… Nie chciałam pana urazić… Miałam na myśli…
Czuję, że musze działać, zanim mama spali się ze wstydu.
—
Nikala, słyszałeś — odzywam się niespodziewanie. —
Grisha jest teraz słońcem mamy. Odstępujesz mu łóżko. Wypad z domu. Raz, dwa, trzy! — odliczam po osetyjsku, klaszcząc rytmicznie.
— Jego to już dawno trzeba było z domu wyrzucić — mamrocze babcia, nieumiejętnie kryjąc pod nosem uśmiech — za te wybryki.
— Nie wyrzucicie mi syna z domu — oponuje natychmiast mama i przechyla się, by z czułością pogładzić go po ramieniu.
— Jakby to ode mnie zależało, to już by spał w owczarni. Baran. — Babka macha ręką, jakby samym ruchem nadgarstka mogła go tam wysłać. — My się z Tanieczką zgadzamy. Moja dziewczynka.
Uśmiecham się do babci słodko, a ona puszcza mi oczko.
— Dość — zarządza spokojnie ojciec i nagłe poruszenie uspokaja się. Poznaję po jego tonie, że nie jest zły. Po prostu pilnuje porządku. — Roksolana?
Mama obraca się do Grishy i znowu zaczyna:
— Przepraszam. Najmocniej przepraszam. Pan mieszka w Wiecznej Wieży, nie w stolicy? — ponawia pytanie.