|
|
|
|
|
Pon Cze 24 2019, 22:45 | | Lodziarnia Moroz (K) Lodziarnia Moroz od lat jest centrum spotkań magicznej braci – nie od dziś wiadomo, że Rosjanie lody jedzą nawet podczas zimy. Równie wybuchowej mieszanki nie sposób spotkać jednak nigdzie indziej, a ognistą atmosferę ostudzić może tylko smak wyśmienitych lodowych deserów, serwowanych przez wnuczkę legendarnej już niemal damy, Ninę. Wiele lat temu pracowała nad recepturą znakomitego deseru, jednak zaginęła bez wieści, pozostawiając po sobie jedynie przepis, z którego do dziś korzystają jej potomkowie. Ci, którym zdarzyło się niegdyś przechodzić obok lodziarni po zmroku zaklinają się, iż duch kobiety wciąż pojawia się w jej zaciszu, starając się wypracować przepis, mający stać się jej przepustką na tamten świat. W tym temacie nieobowiązkowo możesz rzucić kością k6. 1, 3, 5 – to zauważasz ducha dawnej właścicielki lodziarni Niny, który włóczy się bez celu po okolicy. Czy słyszałeś o jej historii? 2, 4, 6 – nie dzieje się nic, nie licząc tego, że w pewnej chwili drogę odgrodził Ci dziki, warczący pies. |
| |
Sofia, Bułgaria 28 lat charłak czysta ubogi felietonistka w Novyim Mirze, portrecistka uliczna |
Pon Mar 30 2020, 22:02 | | 05.01.1998 Początek stycznia był wyjątkowo ładny, pomimo leżącego przy chodnikach śniegu, pożyłkowany strugami zaskakującego ciepła, rozpromieniony tchnieniem fałszywej wiosny. Słońce, zawieszone wysoko nad głowami, jątrzyło się złotem, okrywając szary, pochłonięty codziennością Petersburg jasną poświatą południa - chociaż był środek zimy, mieszkańcy wylegli na ulicę zupełnie jakby przez miasto przechodziło całe wielkie lato. Spiesznym krokiem podążając wzdłuż brukowanej arterii Niedźwiedziego Ryku, Spasenia mimowolnie sunęła wzrokiem po rozweselonych twarzach, na dłużej zatrzymując spojrzenie na lodziarni, do której, mimo pory roku, ustawiła się długa kolejka; wówczas przebiegła jej także przez głowę myśl, że byłoby dobrze, a przynajmniej całkiem miło, choć raz zjawić się w takim miejscu bez konkretnego celu, nie biec ulicami miasta z pochyloną głową i wysokim kołnierzem płaszcza wiecznie postawionym na sztorc. Westchnęła cicho, przystając z boku, w cieniu jednej z markiz, nie przyglądając się już jednak spragnionym rozrywki Rosjanom, ale bladej, transparentnej sylwetce, unoszącej się nad ziemią w niewielkiej odległości od lodziarni. Rozejrzała się ostrożnie, próbując dostrzec zaniepokojenie na twarzy któregokolwiek z przechodniów, lecz nikt poza nią nie zdawał się zauważyć ducha starszej kobiety, który teraz, wiedziony jakąś niezrozumiałą potrzebą, sunął lakonicznie wzdłuż chodnika, niewzruszony gwarną obecnością tłumu. Poruszona, wychyliła się z cienia fasady, wychodząc z powrotem na rozpromienioną słońcem ulicę, skradając się w ślad za zjawą, przezornie, bokiem chodnika, zupełnie jakby obawiała się, że kobieta może w każdej chwili obejrzeć się przez ramię i dostrzec jej natrętną, nieproszoną i całkiem bezczelną przecież obecność. Całkowicie pochłonięta obserwacjami ducha, który pojawił się w centrum Niedźwiedziego Ryku niespodziewanie i - jak sądziła - bez wyjaśnienia, przyzwyczajona, że podobne zjawiska zdarzają się jedynie podczas Dziadów lub w starych, opuszczonych budowlach, nawiedzonych zamkach i okrytych klątwą mieszkaniach, na pewno nie w biały dzień, nie na rynku zgiełkliwej dzielnicy, zupełnie nie zauważyła idącej z naprzeciwka kobiety, nieuchronnie wpadając na nią i zaraz, w zaskoczeniu, cofając się o krok do tyłu, mrugając szybko, aby odzyskać rezon. - Sarnai. - rozpromieniła się nieznacznie na widok znajomej twarzy, unosząc kąciki ust ku górze w subtelnym uśmiechu. - Przepraszam, nie zauważyłam cię. Byłam zajęta obserwowaniem... - rozejrzała się nerwowo, odszukując w tłumie eteryczną postać, która naraz zatrzymała się przy drzwiach jednego ze sklepów jubilerskich. - O! Tam jest znowu, widzisz ją? - wskazała palcem w stronę zjawy, mrużąc nieznacznie oczy pod naporem silnego słońca, którego ciepło zmusiło ją także do rozluźnienia ciasno zawiązanego szalika, dyndającego teraz leniwie po obu stronach szyi, sięgającego aż do samej ziemi.
Ostatnio zmieniony przez Spasenia Velcheva dnia Wto Mar 31 2020, 10:12, w całości zmieniany 10 razy |
| |
|
Pon Mar 30 2020, 22:02 | | The member ' Spasenia Velcheva' has done the following action : Kostki
'k6' : 5 |
| |
Khovd, Mongolia 32 lata czysta zamożny magomedyk-specjalista na Oddziale Zatruć i Wypadków Magicznych |
Wto Mar 31 2020, 11:22 | | Musiała odpocząć. Musiała wyjść i po prostu... Po prostu wyjść. Opuszczając mieszkanie nie spieszyła się wcale aż tak, jak powiedziała Magdalinie. W każdym razie nie spieszyła się tak na dyżur. Tylko, że zaczęła się dusić, gubić się w niedokończonej rozmowie, w ciasnym węźle słów wypowiedzianych i nie - i musiała uciec. Złapać oddech, zająć się czymś... Czymś. Musiała pójść na lody. Słodycze nie były jej słabością, nie aż taką, jak można byłoby podejrzewać. A jednak doskonale rozumiała ich terapeutyczną wartość i jakkolwiek swoim pacjentom nie zwykła ich zalecać - czekoladki, lizaki i mrożone żelki mimo wszystko nie chciały wspomagać leczenia szczególnie uciążliwych wysypek, poparzeń czy ran ciętych - to sama sięgała po nie zawsze wtedy, gdy życie ją zwyczajnie, po ludzku, przytłaczało. Nie chodziła na lody po kolejnych wypisanych aktach zgonu - do nich, jakkolwiek by to brzmiało, już się przyzwyczaiła - nie odwiedzała cukierni po trudnych akcjach ratunkowych, nie nagradzała się też po wyleczeniu szczególnie trudnego przypadku, ale teraz, po rozmowie z Chekhovą, musiała. Po prostu musiała. Pierwsze dni stycznia nigdy nie były dla niej tak długie, jak teraz. Zerkając kontrolnie na zegarek, odetchnęła cicho. Miała czas. Przed wskoczeniem w fartuch i wpadnięciem w popołudniowe dyżurowanie mogła się zasłodzić, zetrzeć gorzki smak kawy czymś łagodniejszym, lepiej obchodzącym się z kubkami smakowymi. Szła szybko, jak zawsze. Nie pamiętała już, kiedy ostatnio miała inne tempo. Nie chodziła na spacery. Nie włóczyła się bez celu ani dla przyjemności. Zawsze gdzieś spieszyła, zawsze musiała coś załatwić. Na mieście czy na szpitalnym korytarzu - nie miało znaczenia. Sarnai biegła przez życie, niemal bez przerwy, nie robiąc postojów, ciągle jakby lekko zdyszana. Wolniej wszystko toczyło się chyba jeszcze w Mongolii, bo potem, gdy wyjechała do Durmstrangu i jeszcze później do Petersburga - nie umiała się już zatrzymać. Z zamyślenia wyrwał ją warkot, jakiś szczek z drugiej strony ulicy, potem tupot łap i ciężki oddech bliżej, tuż przed nią. Zawahała się. Lubiła zwierzęta, dorosła już chyba do posiadania własnego, ale widok dzikiego, rozdrażnionego psa nie działał na nią lepiej niż na innych. Zwierzę uciekło, gdy z jednego sklepów wychylił się sprzedawca i odpędził je w ostrych słowach. Wyraźnie wiedział, z czym ma do czynienia, pies nie mógł być mu obcy. Sarnai uśmiechnęła się blado, szybko przechodząc obok. To nie będzie dobry dzień. Po raz wtóry zatrzymała się na kimś, lodziarnię mając już na wyciągnięcie ręki. - Przepraszam, nie... - zaczęła, w kolejnej chwili rozpoznając znajomą twarz. Odetchnęła cicho z wyczuwalną ulgą. - Spasenia, cześć - przywitała się i uśmiechnęła przelotnie. - Dobrze cię widzieć.Na pytanie, czy widzi, podążyła wzrokiem za palcem Velchevy. Pokręciła głową przecząco. - Nie. Dziś nie. Ale to pewnie ona, co? - spytała lekko, zupełnie niezaskoczona. Znała opowieści o właścicielce lokalu i wiedziała, że sobą prawdziwe. Sama też kiedyś ją widziała i, szczerze mówiąc, wciąż było jej przykro na myśl o kobiecinie nie mogącej zaznać odpoczynku. Sarnai nikomu nie życzyłaby podobnego losu. Westchnęła cicho i, jeszcze przez moment spoglądając tam, gdzie powinien przebywać duch, po chwili znów zerknęła na Spaskę. - Wejdziemy? - zaproponowała spontanicznie, lekkim ruchem głowy wskazując lodziarnię. - Miałam w planach zasłodzić się przed dyżurem, chętnie zrobię to w towarzystwie. - Uśmiechnęła się. Nie była pewna, czy rzeczywiście tak chętnie, ale może tak. Pozostawiona sama sobie znów zaczęłaby myśleć, a tak... Nie znała Spasenii za dobrze, ot, tyle, że była siostrą Savy, ale to nic. Może to i dobrze. Może nie zaszkodzi jej trochę zwykłej, nieskażonej większymi uczuciami codzienności.
Ostatnio zmieniony przez Sarnai Barga dnia Wto Mar 31 2020, 11:48, w całości zmieniany 1 raz |
| |
|
Wto Mar 31 2020, 11:22 | | The member ' Sarnai Barga' has done the following action : Kostki
'k6' : 2 |
| |
Sofia, Bułgaria 28 lat charłak czysta ubogi felietonistka w Novyim Mirze, portrecistka uliczna |
Nie Kwi 05 2020, 22:36 | | Pomimo, że dni w Petersburgu mijały wolno i z nieznaną jej dotąd opieszałością, Spasenia nie pozwalała sobie na odpoczynek - wiecznie zabiegana, z koszulą zapiętą krzywo aż pod samą szyje, płaszczem niedbale zarzuconym na ramiona, szalikiem, którego kolorowe frędzle nieumyślnie zamiatały chodniki, zawsze brnęła przed siebie, wciąż zajęta, trzymając w dłoni kartkę i ołówek, jak nasłuchujący zając z uszami wiecznie postawionymi na sztorc. Często wychodziła na zatłoczone ulice miasta, wmawiając sobie potrzeby i obowiązki, które natychmiast należało wypełnić - byle nie siedzieć samotnie w mieszkaniu Savy, pośród ścian, mebli i przedmiotów, które niegdyś do niego należały, a które teraz stały nieużywane, zakurzone, noszące piętno nieistniejącego charakteru. Z niechęcią siadała przy drewnianym stole, gdzie wciąż leżały książki, z cienką zakładką upchniętą pomiędzy żółte, pozaginane strony, z rzadka odbierała zaadresowane do niego listy, pozostawiane przez orła na wygiętym parapecie i układane z niechęcią na niewielkim stosie na samym dnie kredensu. Westchnęła cicho, uśmiechając się szerzej i przez chwilę spoglądając jeszcze we wskazaną stronę, jakoby nie mogąc przyzwyczaić się do widoku sunącej wzdłuż chodnika zjawy, półprzezroczystej, eterycznej postaci, której zwiewna, długa sukienka ciągnęła się kilka centymetrów nad chodnikiem, jak swoisty welon dawnym smutków i niezrozumianych uniesień. - Tak. - odparła, trochę z wahaniem, trochę z zaskoczeniem, że na twarzy Sarnai nie pojawił się nawet cień zdziwienia, zupełnie jakby widywała ducha Niny codziennie, ze współczuciem, lecz bez większego rozczulenia, obojętnością wiadomą jedynie ludziom, którzy zdążyli przyzwyczaić się do życiowych rozpaczy i niepowodzeń. - Dlaczego wciąż tu jest? - spytała zaraz, spokojniej, przenosząc wreszcie wzrok, a wraz z nim, całą swoją uwagę na lico Sarnai - w pewnym sensie przypominała jej Savę, wypowiadając się z tym samym, spontanicznym rozwichrzeniem, pomimo szerokiego uśmiechu, wiecznie czymś zaniepokojona, myślami na miejscu, przy rozmówcy, lecz także pośród sterylnych korytarzy szpitala oraz wiele kilometrów stąd, w świecie, który trącał idyllą i wymarzoną harmonią. - W porządku. - zgodziła się i pokiwała głową, wchodząc w ślad za kobietą po niskich, betonowych schodkach lodziarni, ukradkiem oglądając się jeszcze przez ramię na ulicę Niedźwiedziego Ryku, lecz nie dostrzegając już mglistej postaci właścicielki, przez chwilę - niepokojące kilka sekund - zastanawiając się, czy kiedyś w ogóle ją widziała czy może sunąca magiczną dzielnicą zjawa była jedynie kolejnym kaprysem niepokornej wyobraźni. Wewnątrz lokalu pachniało słodyczą - intensywną wanilią, truskawkami i czekoladą, kandyzowanymi owocami, które niegdyś, co sobotę, sprzedawali w Sofii na jednym z głównych skrzyżowań w samym centrum upalnego miasta, gdzie równo w południe przychodziła z bratem, uwieszona na jego ramieniu z dziecinną niecierpliwością. Pomiędzy szarymi kamienicami Petersburga, w samym środku zimy, powrót do tych wspomnień podtrzymywał ją na duchu, nieświadomie sprawiał wrażenie, jakoby za szklanymi witrynami cukierni rozciągała się wciąż skąpana w słońcu stolica Bułgarii, z górującą nad domami, złoconą kopułą soboru świętego Aleksandra. - Moja matka była pewna, że koniec świata nadejdzie wraz z końcem tego roku. - odparła, unosząc kąciki ust w pobłażliwym uśmiechu, życzliwym geście rozbawienia, po czym powiesiła płaszcz na oparciu krzesła i usiadła przy jednym z okrągłych, kolorowych stołów. - Teraz, gdy o tym myślę, zdaje się, że mówi tak za każdym razem, kiedy znowu zbliża się styczeń. - przypadkowo stuknęła końcówką małej łyżki o szklaną miskę z lodami, wzruszając ramionami i zaraz nachylając się do przodu, spoglądając na kobietę z przyjacielską troskliwością. Co u ciebie, Sarnai? |
| |
Khovd, Mongolia 32 lata czysta zamożny magomedyk-specjalista na Oddziale Zatruć i Wypadków Magicznych |
Czw Kwi 09 2020, 14:10 | | Sarnai nie była medium i nigdy nie chciała być. W jej plemieniu, na mongolskich stepach, ci, którzy widzieli duchy, cieszyli się poważaniem klanu, ale nigdy nie przysparzało im to radości. Mówiono o bólu, jaki niosła ze sobą możliwość kontaktu ze zmarłymi i to, jak okrutnie ciężko żyć, słysząc ich smutne szepty. Geriel Solovyova była jedną z tych, które widziały i słyszały. Wysłuchiwała tego, co mówili przodkowie, by na podstawie ich słów, rad, ich niepokojów prowadzić plemię. Geriel była dobrą szamanką, tak mówiono. Rodzina jej ufała. Twierdzili, że znała ścieżki. Sarnai była zbyt mała, by wiedzieć, ile ją to kosztowało. Zbyt mała, by ocenić, jak wiele jej matka musiała poświęcić, będąc tą, którą była. Rola szamanki nie była czymś, za co by się dziękowało. Twierdzić inaczej mogli tylko ci, którzy nie musieli zmagać się z tym na co dzień. Barga nie odziedziczyła zdolności matki, ale tę tutaj, mglistą, rozmywającą się stopniowo zjawę widywała. Nie zawsze, nie dziś, wiedziała jednak o jej obecności i nie dziwiła się już. Nie miała czemu. - Myślę... - odetchnęła cicho. Dlaczego tu jest? To było dobre pytanie, ale jednocześnie jedno z takich, na które trudno odpowiedzieć. Bo właściwie - dlaczego? Co takiego trzymało zmarłą, co kazało jej trwać w tej niedoskonałej półegzystencji zamiast odpocząć tak, jak to zawsze obiecywano? Po śmierci miało być dobrze. Spokojnie. Bez bólu, bez problemów, bez tego wszystkiego, co definiowało trudności życia. Miało być lepiej, tak mówiono. Jak wiele było duchów zawiedzionych, oszukanych, wywiedzionych w pole przez swoją niezachwianą wiarę, że rzeczywiście czeka je coś lepszego? Że wystarczy przemęczyć się za życia, a potem - potem już nie, potem będzie tylko dobrze? - Myślę, że po prostu wciąż nie może zapomnieć - zawahała się, po chwili uśmiechając nieco szerzej, pewniej, z rozbawieniem. - Albo po prostu wciąż uważa, że nikt nie przypilnuje biznesu tak dobrze, jak ona. - Sarnai przekrzywiła lekko głowę jeszcze przez moment przyglądając się rozmywającej się zjawie. Usiadła potem przy stoliku z pokaźnym pucharkiem pełnym słodyczy. Waniliowe gałki tonęły w karmelu i soli, połyskując przy tym drobinkami magicznego, jadalnego brokatu. Uczta dla oczu i uczta dla podniebienia, Barga nie była jednak pewna, czy będzie w stanie to w pełni docenić. Jej myśli krążyły, dryfowały, z trudem mogła zatrzymać je przy sobie. - Koniec świata, co? - roześmiała się przelotnie, jeszcze przez chwilę wstrzymując się z zatopieniem łyżeczki w lodach. - W pewnym sensie może i faktycznie miał miejsce. Kto wie, co tak naprawdę wydarzyło się w tę przełomową noc? - Wzruszyła lekko ramionami. - Ja jednak uważam, że jeśli coś miałoby się kończyć wraz z końcem roku, to zaczeka raczej na bardziej pamiętną datę. Przełom 1999 i 2000 roku, to byłby termin zdecydowanie godny uwagi.Nie wierzyła w teorie o końcu świata, nie wierzyła w żadną, która koniec ten traktowała tak szeroko, tak ogólnie. Bo prywatne końce, o, te z pewnością miały miejsce - i będą miały jeszcze nie raz, każdego kolejnego dnia. Jej też się coś skończyło, nie wiedziała natomiast, co zaczęło się potem. Milczała dłuższą chwilę pod uważnym spojrzeniem Spasenii, nie wiedząc ile chce, ile może i ile powinna powiedzieć. Niewypowiedziane pytanie zawisło nad stolikiem i wlało się w pierwszy kęs słodkiego, zimnego deseru. - Miałam ciężką noc - powiedziała wreszcie, decydując się na stwierdzenie tak proste i tak zupełnie nic nie mówiące. Jakby sondowała teren, jakby sprawdzała, na co może sobie pozwolić. Nie przyjaźniły się, nie tak... Nie tak, jak Sarnai rozumiała przyjaźń. Zbyt mało się znały, łączył je głównie Sava, a potem - potem już jakby nic konkretnego, tak się wydawało. Ale to mógł być błąd. Może tak naprawdę były wspólne wątki, wspólne punkty, jakieś wspólne elementy, które czekały, by je zauważyć. Może to nie tylko Sava i nie tylko te widywanie się w przelocie, zawsze w pobliżu młodego uzdrowiciela. - W zasadzie, miałam ostatnio wiele ciężkich nocy - uściśliła i uśmiechnęła się blado. Oceniała słowa, dobierała je starannie, ważyła ich wartość. - Uwierzysz, że szpital jest dla mnie odpoczynkiem? Czekam na ten dzisiejszy dyżur, i na kolejne. Czekałam też na wcześniejsze, to... - Roześmiała się krótko, urywanie. - To niezbyt zdrowe. Ale ty chyba uwierzysz. Sava też pewnie tak miał, my... Chyba wszyscy tak mamy. Czasami.Odetchnęła cicho i zamilkła, kolejna łyżeczka słodyczy rozpłynęła się jej w ustach. - Ostatnio myślę o Mongolii - rzuciła nagle, zupełnie bez związku, jakby tylko po to, by wejść na teren bezpieczny i kontrolowany. Ten, o którym mogła mówić. - Żeby tam wrócić. Sądzisz, że mogę? - zakończyła pytaniem i znów tak ulotnym, tak delikatnym uśmiechem. |
| |
Sofia, Bułgaria 28 lat charłak czysta ubogi felietonistka w Novyim Mirze, portrecistka uliczna |
Sro Kwi 15 2020, 23:20 | | Pomimo, że na widok lewitującej nad chodnikiem zjawy po karku zsunęły jej się dreszcze, Spasenia nie bała się śmierci, z obojętnością odnosząc się zarówno do umierania, jak i do tego co miało (mogło, musiało?) nastąpić po nim - przeżyła zbyt wiele końców, klęsk i załamań by przejmować się kolejnymi wybojami losu, nierównościami na drodze retorsyjnego fatum, które zdawało się zawisnąć nad nią jak ciemne chmury, granatowe cumulusy zwiastujące gwałtowne, silne opady. Przyzwyczajona by stawiać czoło wszystkim fiaskom i niepowodzeniom, szła przez życie z sobaczą wytrwałością, zaskakującym uporem, w całkowitej opozycji do Savy, który zdołał dożyć trzydziestu lat nie napotykając żadnych problemów, sunąc wzdłuż rozciągającego się przed nim pasu startowego z groteskową łatwością, oddając niepokorny hołd swojej buńczucznej młodości. - Być może... - zaczęła lakonicznie, spoglądając przez ogromną witrynę lodziarni w stronę, gdzie chwilę wcześniej, przy chodniku, unosiła się nad ziemią półprzezroczysta zjawa, która naraz rozpłynęła się w powietrzu, pozostawiając Spasenię bezradną wobec wcześniejszych spostrzeżeń, wymysłów i insynuacji. - Nie da się nic zrobić? Żeby mogła odejść? - małodusznie zakładała, że obecność duchów na ziemi wiązała się z bólem i cierpieniem, niespełnioną potrzebą uregulowania spraw, które za życia zbyt prędko wyrwały się z okowów pozornej kontroli. Transcendencyjna, pełna oniryzmów egzystencja, od dziecka wprawiała ją w niewyjaśnione zakłopotanie - zbyt wiele nosiła w sercu przyziemności i hardej buty by pozwolić sobie na somnambuliczne oddanie marzeniom, koloryzowanym zapałom i kłamliwym konfabulacjom szczęśliwego losu. Znów, przypadkowo, stuknęła metalową łyżką w szklaną miskę z lodami, niespeszona, unosząc zaraz topniejącą już słodycz do ust, pozwalając by smak wanilii rozpłynął się na języku przyjemnym chłodem. - Łudzę się, że gdyby koniec świata faktycznie miał miejsce, zauważylibyśmy... cokolwiek. - odparła, nieco z przekąsem, uśmiechając się filuternie, opierając łokcie o kolorowy blat okrągłego stołu. - Chociaż pewnie masz rację. To dobrze, to znaczy, że mamy jeszcze trochę czasu. - dodała zaraz, pół-żartem, pół-serio, bezkrytycznie, z zaskakującą swobodą, fraszkowym lekceważeniem dla wielkich wydarzeń w ogromnym kalendarzu wszechświata. Zdążyła pogodzić się z wyniosłą retoryką zagłady i wielkiego sądu; niepomna matczynych ostrzeżeń, przejawiała zuchwałą bezceremonialność, którą już w dzieciństwie doprowadzała rodziców do szału, Savę natomiast - do śmiechu, podsycanego łagodnym, skromnym zaniepokojeniem. Brwi, dotąd nieznacznie ściągnięte, powędrowały ku górze na wydźwięk kolejnej wypowiedzi Sarnai. - Tak... on też taki był. Prawdę mówiąc, nigdy do końca nie rozumiałam jego oddania. Nawet kiedy wracał do nas na wakacje, potrafił do rana siedzieć przy biurku nad swoimi dokumentami. - uśmiechnęła się blado, rozgryzając słodką, kandyzowaną truskawkę. Choć długo i często narzekała na przyzwyczajenia starszego brata, męczące nawyki, które zmuszały ją do chowania głowy pod grubą, puchową poduszką, spania na skórzanej sofie w salonie, skąd nie było słychać skrzypienia krzesła ani cichego chrobotu pióra, którego stalówka nerwowo poruszała się po szorstkim papierze, obecnie, pośród przerażającej ciszy opuszczonego mieszkania, brakowało jej owych błahych perypetii - jego koślawo wygiętej lampy, świecącej wytrwale aż do samego rana, książek niedbale rozrzuconych na biurku, pełnych pozaginanych rogów i zapisków notowanych niedbale na pożółkłych marginesach. - Dlaczego miałabyś nie móc? - odpowiedziała w końcu, nieumiejętnie akcentując wypowiedź i ostatecznie wymawiając ją z lekkim zawahaniem. Wybita z rytmu, nieuważnie przechyliła łyżkę, brudną od owocowych lodów, przypadkowo dotykając jej wygiętym brzegiem do białego materiału bawełnianej koszuli. - Cholera, ledwo co ją wyprałam. - cmoknęła cicho, z niezadowoleniem, odkładając metalowy przedmiot z powrotem do miski i próbując wytrzeć plamę wierzchem dłoni, co - nieuchronnie - pogorszyło sytuację, pozostawiając na ubraniu rozmazaną, bladoróżową plamę.
Ostatnio zmieniony przez Spasenia Velcheva dnia Pon Maj 04 2020, 17:35, w całości zmieniany 1 raz |
| |
Khovd, Mongolia 32 lata czysta zamożny magomedyk-specjalista na Oddziale Zatruć i Wypadków Magicznych |
Nie Kwi 26 2020, 09:53 | | Nie da się nic zrobić?Sarnai westchnęła cicho, odruchowo spoglądając za wzrokiem Spasenii, w miejsce, w którym jeszcze przed momentem miała unosić się zjawa właścicielki lodziarni. - Nie wiem - odpowiedziała zgodnie z prawdą, myślami błądząc po mongolskich stepach. To było naturalne, że tam wracała, że zawsze tam kierowała się jej głowa, gdy chodziło o duchy, o wszystko to, co wymykało się przeciętnym śmiertelnikom. Tam przecież wszystko to było ważne, dużo ważniejsze niż tutaj. Tam przywiązywano do tego znacznie większą wagę, miano więcej wiary i tam... Tam to było istotne. Nieodłączny element codzienności, a nie tylko ekscentryczny dodatek. Mongolski mistycyzm był inny niż tutejszy, bardziej namacalny i, paradoksalnie, bardziej rzeczywisty. Gdy sępy rozrywały pozostawiane w nim ciało, można było niemal dostrzec, jak ludzka dusza unosi się na ich skrzydłach. Gnając przez otwartą przestrzeń stepu, niemal dało się słyszeć szepty tych, którzy ostatnie tchnienie wydali właśnie tam, pod palącym słońcem pośród suchych traw. - Nie wiem - powtórzyła i westchnęła cicho. - Moja matka by wiedziała, ale ja nie. Chociaż... - Sarnai uśmiechnęła się blado. - Podobno nie każda śmierć to dramat, a nie każde pozostanie po niej jest karą. Może ona po prostu tak woli. Może chce tu być, wciąż, przez kolejne lata.Przygryzła wargę lekko, w końcu odrywając wzrok od okna. Jak na Żniwiarkę, osobę mającą tyle styczności ze śmiercią, Sarnai niewiele o niej wiedziała. Znacznie mniej, niż można by oczekiwać. Na wspomnienie Savy uśmiechnęła się smutno i pokiwała lekko głową. Brakowało jej go, czasami. Nie miała wielu przyjaciół, nawiązywanie bliższych relacji nie było dla niej łatwe, ale Sava był... Był. Ważny. Bliski. Czasem, idąc szpitalnym korytarzem, wciąż miała wrażenie, że zaraz usłyszy jego śmiech albo poczuje szorstką dłoń na ramieniu. Lubiła Savę. Ceniła go i chyba potrzebowała. Chyba. Nie była pewna. - Wszyscy tak mamy - przyznała teraz z bladym uśmiechem. - Nasze własne życia są podporządkowane życiu innych i trudno cokolwiek z tym zrobić. - Wzruszyła lekko ramionami. Nie oceniała, czy to dobrze, czy źle. Tak po prostu było. Dlaczego miałabyś nie móc?Wzruszyła lekko ramionami. - Mam zobowiązania. Jakieś... Życie w Petersburgu. - Magdę. - Nie powinno się wszystkiego tak zostawiać. Rzucać z dnia na dzień. Tak mówią. - W jej głosie brzmiało wahanie, którego nie podjęła jednak, nie drążyła. Na pojawienie się lodowej plamy mimowolnie roześmiała się krótko - ciepło, nie agresywnie. - Pomogę ci - rzuciła, bez zastanowienia sięgając po serwetkę i przechylając się, by wspomóc Spasenię w walce z zabrudzeniem. Podobne gesty były dla niej naturalne, bezinteresowna chęć niesienia pomocy była w jej genach i przez lata przybierała na sile. Stroniła od bliskości, ale nie widziała w niej nic złego, jeśli chodziło o bliskość dla kogoś, mającą jakiś cel, jakieś konkretne zamierzenie. - A ty? - zapytała w międzyczasie, zerkając na dziewczynę uważnie. To było proste pytanie. Krótkie. Kryło jednak bardzo wiele. O czym myślisz, gdy jesteś sama? Co przyniosą ci kolejne dni? Gdzie zamierzasz się udać? W jednym pytaniu liczne pytania. |
| |
Sofia, Bułgaria 28 lat charłak czysta ubogi felietonistka w Novyim Mirze, portrecistka uliczna |
Wto Maj 05 2020, 23:35 | | O wielu rzeczach nie miała pojęcia - choć skonfrontowana ze śmiercią w równie bezpośredni i dobitny sposób, wiedziała o niej bardzo niewiele, wciąż nie mogąc do końca wyobrazić sobie, by ktokolwiek chciał pozostać na ziemi w postaci niematerialnej zjawy, z podobną swobodą nawiedzającej samo centrum magicznej dzielnicy. Mimo to, odnajdywała zawsze pewien duchowy komfort, dostrzegając przypadkiem w tłumie rozjaśnioną uśmiechem twarz brata, ciemny zarys jego postaci, wsparty o framugę uchylonych drzwi, słyszała charakterystyczny śmiech, dobywający się z ciemnych zakątków jej wrażliwej wyobraźni, podatnej na równie błahe wizje, do których z czasem zdołała się przyzwyczaić i którym nauczyła się nie ulegać nazbyt afektywnie. - Może. - odparła, uśmiechając się blado i unosząc wzrok na Sarnai. - Jej receptura jest najwyraźniej dużo ważniejsza, niż mi się zdawało. - dodała już nie całkiem poważnie, łagodząc przygnębiający ton poprzedniej wypowiedzi, nie pozwalając sobie jednak na przesadną śmieszność względem Niny, mając zakorzenione w pamięci słowa matki, jakoby zmarli winni pozostać poza regułami świata żywych. - Cóż, wiele wam dzięki temu zawdzięczamy. Nie każdego stać na takie poświęcenie. Sava wiele razy namawiał mnie, żebym poszła w jego ślady, ale... - zaczęła, lecz urwała naraz, zatrzymawszy tok myśli nim ten zdołał całkiem przedostać się przez ściśnięte gardło. Wiedziała dobrze, że praca w mugolskim szpitalu nie byłaby tym samym, że oddając się podobnej decyzji, zdegradowałaby się całkowicie, dowodząc, że magiczne gremium nie dotyczyło jej zupełnie, pomimo że już od wczesnego dzieciństwa usilnie próbowała pochwycić się jego krawędzi. Poniekąd miała z Niną więcej wspólnego niż początkowo jej się wydawało - uwięziona pomiędzy dwoma sferami, lecz nie wpasowana w surową rzeczywistość żadnej z nich. - Najwyraźniej nigdy się do końca nie nadawałam. - wybrnęła w końcu, odzywając się ponownie po nieco zbyt długiej chwili cichego namysłu; chociaż nie postrzegała nigdy swojego charłactwa w kontekście wstydliwego sekretu, o którym należałoby mówić jedynie szeptem, jakaś część jej osobowości lubowała się w niewiedzy, jakoby w trakcie tych krótkich, prozaicznych rozmów, faktycznie stawała na równi z całą resztą czarodziejskiego świata. - No... tak, ale przecież nie musisz spędzać tu reszty życia, a nigdy nie wiadomo ile go jeszcze zostało. - odparła ostrożnie, z lekkim zawahaniem, zdając sobie sprawę, że nie powinno się dawać ludziom rad (nawet tych płynących z czystej dobroci serca), których samemu się nie przestrzega. Dawno już zamierzała powrócić do rodzinnej Bułgarii, do matki i do ojca, do rozległych pól różanych, letnich upałów, skalistych wybrzeży i słodkiego soku z winogron - a jednak nie potrafiła wyjechać, rozstać się z miastem, które Sava tak kochał i w którym pełno było jego nieobecności. Uśmiechnęła się koślawo, z wdzięcznością przyjmując serwetkę, która, choć zaabsorbowała część sorbetu, okazała się niewystarczająca w walce z bladoróżowym odcieniem niewielkiej plamy, wykwitłej na bawełnianym materiale jasnej koszuli. Życie nigdy nie przynosiło jednak samych sukcesów; swoboda, która przycupnęła wcześniej w jej wyrazistych rysach, obecna nawet podczas owego drobnego lapsusu, opadła naraz gwałtownie na wydźwięk kolejnego pytania Sarnai - błahego, tchniętego pozorną obojętnością, a tymczasem z taką łatwością wytrącającego ją równowagi. - Ja... radzę sobie, tak mi się wydaje, a nawet jeśli nie, to przynajmniej się przyzwyczajam. Do Petersburga, do ludzi, do temperatur. Zdaje się, że Sava był dotąd całym moim życiem towarzyskim, a ja nie sądziłam, że tyle może się na świecie zmienić tylko dlatego, że kogoś już w nim nie ma. - wszystko byłoby wówczas zdecydowanie zbyt proste. |
| |
Khovd, Mongolia 32 lata czysta zamożny magomedyk-specjalista na Oddziale Zatruć i Wypadków Magicznych |
Pią Maj 22 2020, 19:16 | | Sava. Nie chciała tracić koncentracji, nie chciała stać się nieobecną i nie chciała pozwolić, by słowa Spasenii przepływały gdzieś obok, ale częściowo tak właśnie się stało. Gdy imię brata Velchevy pojawiało się tak często, siłą rzeczy wspomnienia wzbierały jak rwąca rzeka, stopniowo zagłuszając wszystko inne. Sarnai starała się to kontrolować, tak samo jak starała się kontrolować wszystko w swoim życiu, ostatnio jednak nie wychodziło jej to najlepiej. Teraz też nie, teraz sylwetka Savy pojawiła się przed nią tak wyraźnie, jakby mężczyzna rzeczywiście dosiadł się do ich stolika, a Bardze wyrwało się ciche westchnięcie żalu. I tęsknoty. Niejednokrotnie łapała się na myśli, że żałowanie i tęsknienie to rzeczy, które wychodzą jej najlepiej, zawsze bez zarzutu. Myślała więc o Savie, bo nagle okazało się, że wciąż doskonale pamięta, jak to jest trzymać go za rękę, i jak spędzali wspólne dyżury, na zmianę starając się zadbać, by to drugie złapało jednak chociaż trochę snu, nawet gdy w szpitalu wszystko płonęło. Nagle przypomniała sobie, jak brzmiał śmiech chłopaka - mężczyzny w pustej dyżurce i jak smakowała kawa pita wspólnie o czwartej nad ranem, siedząc na schodach przy Izbie Przyjęć. Wrócił smak pierwszego papierosa, którego podsunął jej po szczególnie trudnej akcji ratunkowej i śmiech, kiedy zakrztusiła się nieudolnie wciągniętym dymem. Przypomniała sobie ciepło jego swetra i zapach, ten zapach, przy którym zasypiała tak często. Sava był jej bliski. I był jej potrzebny. Na pewno. To tylko wtedy nie bardzo wiedziała, nie była przekonana, to tylko wtedy za łatwo pozwoliła, by wszystko rozsypało się jak domek z kart. - Sava lubił mówić, że bycie magomedykiem - czy w ogóle jakimkolwiek medykiem - jest godnym powołaniem - odezwała się wreszcie i uśmiechnęła przelotnie. - Zapominał tylko dodawać, jak trudna to jest ścieżka, jak uciążliwa i jak wiele się na niej traci. - Westchnęła cicho. Jej też nigdy nikt tego do końca nie wyjaśnił, musiała nauczyć się sama. Nie była pewna, czy żałuje swych wyborów, czy nie. Bo możliwe, że żałowała. Możliwe, że następnym razem wybrałaby inaczej. O Mongolii i powrotach już nie wspominała. To nie był łatwy temat i, przede wszystkim, to nie był temat o którym chciała teraz rozmawiać. Zaczęła go, rzuciła nieopatrznie, ale tak naprawdę wcale go nie chciała. To był temat-ból. Temat tak przesycony tęsknotą, że nie powinna go przywoływać, skoro nie miała pewności, czy się w tej tęsknocie nie utopi. Sarnai w ogóle łatwo było zatonąć w uczuciach. Na słowa Spasenii uśmiechnęła się blado, smutno, z zamyśleniem. Przez dłuższą chwilę pozwalała, by kolejna łyżeczka lodów roztapiała jej się leniwie na języku, dopiero potem, gdy smak słodyczy rozlał się przyjemną kałużą - dopiero wtedy decydując się odezwać. - Zawsze możesz przyjść do mnie - rzuciła spontanicznie i, chyba, nie do końca przemyślanie. Nie była pewna, czy jest gotowa na gości, tym bardziej nie wiedziała, czy ma dla nich czas. Spasenia nie była jej obca, ale z drugiej strony nie widywały się też aż tyle, by uznała ją za przyjaciółkę. Jeszcze nie. Zaproszenie do domu było... W jakiś sposób krępujące. Sarnai nie miała tylu znajomych, by ich zapraszać i nie była też na tyle otwarta, by kogokolwiek do siebie wpuścić. Była Magda, ale ona... Ona. Ona nie była teraz tematem. - Zawsze możesz przyjść, gdybyś potrzebowała towarzystwa - powtórzyła jednak Sarnai bardziej świadomie, z jakąś nagłą determinacją. Uśmiechnęła się nieznacznie, przyglądając się Spasenii uważnie. - Zakładając, że akurat nie będę na dyżurze, może okazać się, że spędzimy całkiem miły wieczór. - Roześmiała się spontanicznie. - Może niekoniecznie obfitujący w dyskusje, ale miły. Z filmem. Słodyczami. Albo bez. - Wzruszyła lekko ramionami. Nie do końca potrafiła zachować się w relacjach międzyludzkich, nie do końca umiała się w nich odnaleźć. O Magdalinie nie myślała. Nie mogła. |
| |
Sofia, Bułgaria 28 lat charłak czysta ubogi felietonistka w Novyim Mirze, portrecistka uliczna |
Sro Maj 27 2020, 17:13 | | Spasenia, w przeciwieństwie do Sarnai, nie pozwalała sobie zazwyczaj na zbyt długie i na domiar mozolne zagłębianie się w odmęcie własnych uczuć i nieproszonych emocji. Manierą ślepca potrafiła wstawać codziennie rano do widoku uchylonej silniejszym powiewem wiatru szafy, w której wciąż wisiały jego ubrania, plakatu, który kupił na petersburskiej wencie niespełna dwa lata temu, małych, rzekomo niewiele znaczących figurek, fantów i souvenirów, nie zwracając na nie uwagi, kruchym murem pozornej amnezji odgradzając się od tragedii, z niewłaściwą sobie pokorą pozwalając by świat toczył się dalej, bez przystanków, antraktów i zawahań. Rzadko, na przestworzu śmiałych refleksji, z rozżaleniem wspominała rodzinną Bułgarię, gdzie noc nie zapadała nigdy równie gwałtownie, lecz łagodnie gładziła miasto okryte cienkim woalem zmierzchu, jakoby wieczór pragnął uchwycić poranny brzask - bywały dni, kiedy nie mogła wyjść ze zdumienia, jak wiele rzeczy wciąż kołatało się na skraju jej pamięci, jak wiele podobnych szczegółów pozostawiło po sobie ślad pośród zawiłych ścieżek jej nadpobudliwych synaps; gdy wracała myślami do tamtych chwil, doskonale pamiętała przejeżdżające rozgrzaną od słońca ulicą, żółte trolejbusy, dżdży zapach pierwszych, majowych deszczy, smak okrągłych, różanych landrynek, które rozpuszczały się na języku przyjemną słodyczą. Na słowa Sarnai uśmiechnęła się jedynie blado, naraz niepewna, jak mogłaby odpowiedzieć - w gruncie rzeczy wiedziała o medycynie niewiele i choć ze szczerą troską podchodziła zawsze do wszystkich frasunków i niepowodzeń, jakie Sava opisywał niekiedy w regularnie wysyłanych listach, nie miała pojęcia jak wiele wymagała od człowieka podobna ścieżka zawodowa, wpisana głęboko we wrażliwą, ludzką świadomość, nieprzyzwyczajoną do rautów z arbitralną, nieznoszącą sprzeciwu kostuchą. Pomimo butnego przekonania, jakoby świat - a więc także Sava - nie miał przed nią tajemnic, wiele błahych trosk zdołało zgrabnie umknąć mackom jej rozeznania, śledztwie, które przeprowadzała we własnej głowie, niezdolna pogodzić się z ordynarnością śmierci, która zdawała jej się od samego początku zbyt gwałtowna, absurdalna, zaskakująca całkowitym brakiem stylu - żadne bohaterskie poświęcenie, zdolne uwydatnić piękne cechy charakteru, jedynie kolokwialny, pozbawiony rozsądku pech, nieszczęśliwy wypadek, któremu nie dało się zapobiec. - Przepraszam, nie powinnam cię tym zadręczać, to nieprzyjemny temat, z pewnością nie najlepszy na chwilę odpoczynku od pracy. - odparła w końcu, poniekąd ostrożnie, lecz bez wyraźnego speszenia, w imię wszystkich łacińskich aforyzmów, już od czasów średniowiecza mających przypominać ludziom o przemijalności życia, nie czuła skrępowania - ledwie żal, gorycz, beztroską rezygnację, pozorną intencję poddania się nieuchronnemu fatum, kruchą i nietrwałą jak porcelana, gotową roztrzaskać się całkowicie pod wpływem nagłego afektu wzburzonych emocji. Mimo swojej imponującej buty, z zaskakującą łatwością ulegała impulsom, dziecięcą manierą tłumiła w sobie tkliwe sentymenty, wpadając śmigle w obowiązki dnia codziennego, skutecznie odciągające jej uwagę na peryferia szczerego fatalizmu, życia, które od samego zarania naznaczone było piętnem cierpkiego piołunu, cierniem nałożonej na głowę korony. - Dziękuję. - uśmiechnęła się serdecznie na słowa kobiety, odbierając je z wdzięcznością, choć bez ekspresywnego przejęcia - lubiła Sarnai, lecz nie znała jej wystarczająco dobrze. Przypadkowe mijanie się na korytarzu, gdy przyjeżdżała odwiedzać brata, swobodne rozmowy przy okrągłych stolikach szpitalnej kafeterii, przyjacielskie uśmiechy, szczere, acz posyłane mimochodem - wszystko to stanowiło drobne fundamenty ich znajomości, wprawdzie stabilne, ale nie pozwalające tymczasowo na bliskość wychodzącą poza kazualne spotkania, życzliwe, choć nie całkiem poufałe konwersacje. - To miłe z twojej strony, naprawdę. Wiem, że poza Savą wprawdzie niewiele nas kiedykolwiek łączyło, ale cieszę się, że udało nam się dzisiaj porozmawiać. |
| |
Khovd, Mongolia 32 lata czysta zamożny magomedyk-specjalista na Oddziale Zatruć i Wypadków Magicznych |
Wto Cze 02 2020, 18:42 | | Westchnęła cicho. Odkąd opuściła Mongolię - najpierw by się uczyć, zdobywać odpowiednie kwalifikacje, a potem wreszcie żyć dorośle i nowocześnie - miała wystarczająco dużo czasu, by przyzwyczaić się do bycia magomedykiem. Nie widziała więc już nic szczególnego w jedzeniu kanapek przy stole sekcyjnym, we wciskaniu ręki w rozkrojonego pacjenta po to, by dobrze wymacać, co i gdzie mu przecieka, ani też w tych rozmowach na tematy, których raczej nie poruszało się na towarzyskich podwieczorkach. Dla niej to już nie były tematy tabu, temat śmierci, chorób i trudów służby medycznej nie był dla niej ani paraliżujący, ani przykry. Był normalny. Codzienny. Leżał u podstaw jej aktualnego, dorosłego życia. Mimo tego nie czuła też potrzeby trzymania się go kurczowo - nie dlatego, że nie uważała Spasenii za gotową na podobne dyskusje, co dlatego, że... Ileż można kręcić się w kółko? Ileż można poruszać te same struny? Było tyle innych tematów, tyle wątków i przyjemniejszych nut, które można było zagrać. Szpital mógł być całym światem Sarnai - a przynajmniej znaczną jego częścią - ale nie był całym światem w ogóle. Poza nim było dużo więcej, naprawdę bardzo wiele. Na późniejsze słowa Velchevy uśmiechnęła się przelotnie. - Też cieszę się z tego spotkania - przyznała, zaskakująco dla samej siebie szczerze i... Sarnai miała problemy z ludźmi, dużo problemów. Póki byli jej pacjentami, póty było w porządku, gdy jednak relacje stawały się bardziej prywatne, bardziej osobiste lub zupełnie niezwiązane ze szpitalem i jej funkcją magomedyka - wtedy Barga się gubiła. Na palcach jednej ręki mogła policzyć przyjaciół - tych pozostawionych w Mongolii i tych zdobytych już tutaj, w Petersburgu. Podobnie nieliczne były chwile, gdy czuła się w pełni swobodna, w pełni wolna, nieograniczona żadnymi narzuconymi sobie ramami. Dla Sarnai każdy dzień zaczynał się od założenia maski, zduszenia w zarodku większości siebie i wyjścia na świat jako przygotowana figura, starannie wykrojona, wycięta, odarta ze wszystkiego, co mogłoby narazić ją na nieprzychylne słowo czy krzywe spojrzenie. Barga tworzyła się, wpychała w formę profesjonalistki - z pozoru do bólu sztywnej, pozbawionej tej swobody która sprawiała, że przy danym człowieku można było się czuć dobrze. Przy Sarnai... Przy Sarnai było różnie. Czasem trudno było udźwignąć narzucany przez nią dystans i wznoszone mury. - I naprawdę uważam, że to nie musi być tylko Sava - wzruszyła lekko ramionami. - Zawsze może być coś więcej. - Uśmiechnęła się przelotnie. Gdzieś po drodze dokończyła wreszcie roztopiony już deser i zerknęła na lodziarniany zegar. Widząc godzinę, odetchnęła cicho. - Niedługo zaczynam dyżur - rzuciła w ramach wyjaśnienia, jednocześnie zbierając rzeczy i wstając od stolika. Zawahała się. - To spotkanie dobrze mi zrobiło - dodała z przekonaniem. - Cieszę się, że przypadkiem znalazłyśmy się tu obie.Późniejsze pożegnanie było krótkie, równie krótka była też droga Sarnai za róg lokalu, skąd deportowała się, by już w kolejnej chwili pojawić się na szpitalnym korytarzu. Kolejny dyżur i kolejne problemy - tym razem jednak nie jej, więc mogła sobie z nimi poradzić. zt x2 |
| |
| | |
| |
|